Kiedy teściowa powiedziała: 'No to ustalone? Bierzemy kredyt.’ Nikt mnie nie słuchał – spakowałam się i wróciłam do mamy

– No to ustalone? Bierzemy kredyt, prawda? – głos teściowej rozbrzmiał w kuchni jak wystrzał. Siedziałam przy stole, ściskając kubek herbaty, a serce waliło mi jak młot. Jan, mój mąż, spuścił wzrok, a jego ojciec tylko przytaknął. Ja byłam niewidzialna.

Nie wiem, czy kiedykolwiek czułam się tak samotna wśród ludzi. Miałam 22 lata, pracowałam na pół etatu w sklepie spożywczym i studiowałam zaocznie pedagogikę. Wyszłam za Jana dwa lata wcześniej, po ośmiu miesiącach szalonej miłości. Wydawało mi się, że razem możemy wszystko. Ale życie w domu jego rodziców szybko zweryfikowało moje wyobrażenia.

Teściowa, pani Barbara, była kobietą z żelazną wolą. Wszystko musiało być po jej myśli – od tego, co jemy na obiad, po to, jak spędzamy niedzielę. Jan zawsze powtarzał: „Daj spokój, ona już taka jest”. Ale ja czułam się coraz bardziej jak gość we własnym życiu.

Tego wieczoru temat kredytu wrócił po raz kolejny. Teściowie chcieli rozbudować dom – dobudować piętro dla nas, żebyśmy „mieli swoje”. Ale to my mieliśmy wziąć kredyt na siebie. Ja nie byłam gotowa na takie zobowiązanie. Próbowałam tłumaczyć: – Może poczekajmy jeszcze rok? Chciałabym skończyć studia, mieć stabilniejszą pracę…

Barbara przerwała mi bez mrugnięcia okiem: – Marta, nie przesadzaj. Teraz są najlepsze warunki! Poza tym, przecież to dla waszego dobra. Chyba nie chcesz całe życie mieszkać z nami na jednym piętrze?

Jan milczał. Patrzył w blat stołu, jakby szukał tam odpowiedzi. Czułam narastającą złość i bezsilność. – Janek, powiedz coś – poprosiłam cicho.

Wzruszył ramionami: – Może mama ma rację…

Poczułam się zdradzona. To miał być nasz dom, nasze decyzje! Zawsze marzyłam o własnym kącie, ale nie za cenę zadłużenia na trzydzieści lat i życia pod jednym dachem z teściową, która kontroluje każdy mój krok.

Następnego dnia próbowałam jeszcze raz porozmawiać z Janem. – Nie chcę tego kredytu. Nie jestem gotowa. To nie jest nasze marzenie, tylko twojej mamy! – powiedziałam drżącym głosem.

Jan westchnął: – Marta, nie przesadzaj. Przecież to tylko formalność. Mama i tata pomogą nam spłacać raty.

– Ale to MY będziemy podpisywać umowę! To MY będziemy odpowiedzialni! – krzyknęłam.

Wtedy wszedł ojciec Jana: – Skończcie już te kłótnie. Barbara wie, co robi.

Czułam się jak dziecko wśród dorosłych, których decyzje są niepodważalne. Przez kolejne dni atmosfera była coraz gęstsza. Teściowa chodziła obrażona, Jan unikał rozmów ze mną.

W końcu podjęłam decyzję. Spakowałam walizkę i zadzwoniłam do mamy: – Mamo, mogę wrócić na jakiś czas?

Mama nie pytała o szczegóły. Po prostu powiedziała: – Zawsze masz tu miejsce.

Kiedy wychodziłam z domu teściów, Barbara nawet nie spojrzała mi w oczy. Jan stał w progu i szeptał: – Marta, nie rób sceny…

– To nie scena, Janek. To moje życie – odpowiedziałam i wyszłam.

Wróciłam do mamy z poczuciem ulgi i żalu jednocześnie. Przez kilka dni płakałam po nocach, zastanawiając się, czy dobrze zrobiłam. Mama tuliła mnie i powtarzała: – Lepiej być samej niż z kimś, kto cię nie słyszy.

Jan dzwonił kilka razy. Prosił, żebym wróciła, obiecywał rozmowę z mamą. Ale ja już wiedziałam, że dopóki on nie stanie po mojej stronie, nic się nie zmieni.

Minęły tygodnie. Znalazłam nową pracę w przedszkolu i wynajęłam małe mieszkanie z koleżanką ze studiów. Zaczęłam oddychać pełną piersią pierwszy raz od dawna.

Czasem zastanawiam się, czy mogłam zrobić coś inaczej. Może powinnam była walczyć mocniej? A może właśnie ta decyzja uratowała mnie przed życiem w cieniu cudzych oczekiwań?

Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla rodzinnych kompromisów? Czy warto milczeć dla świętego spokoju? Czasem trzeba odejść, żeby zacząć żyć naprawdę.