Jak modlitwa pomogła mi przetrwać lęk przed własnym zięciem – historia matki, która musiała wybrać między córką a spokojem ducha
– Mamo, proszę cię, nie zaczynaj znowu – głos Kasi drżał, a jej oczy błyszczały łzami. Stała w progu kuchni, ściskając w dłoniach kubek z herbatą. Za nią, w cieniu, stał Paweł – mój zięć. Jego spojrzenie było chłodne, niemal wyzywające. Czułam, jak serce wali mi w piersi, a dłonie drżą.
– Kasia, ja tylko chcę twojego dobra – wyszeptałam, starając się nie patrzeć na Pawła. Od miesięcy czułam przed nim irracjonalny lęk. Nie potrafiłam tego wyjaśnić nawet sobie samej. Był uprzejmy, zawsze uśmiechnięty przy innych, ale gdy zostawaliśmy sami, czułam się jak zwierzyna na polowaniu.
Wszystko zaczęło się rok temu, kiedy Kasia przyprowadziła go do domu po raz pierwszy. Był czarujący, elokwentny, miał dobrą pracę w banku i świetnie dogadywał się z moim mężem, Andrzejem. Ale ja… ja widziałam coś innego. Zauważyłam, jak ściska Kasię za ramię, gdy myśli, że nikt nie patrzy. Jak rzuca krótkie spojrzenia pełne gniewu, gdy coś idzie nie po jego myśli.
Próbowałam rozmawiać z córką. – Kasiu, czy wszystko u was dobrze? – pytałam ostrożnie.
– Mamo, przestań! Paweł jest cudowny! – odpowiadała zawsze zbyt szybko.
Z czasem zaczęłam się modlić. Najpierw nieśmiało – „Boże, daj mi siłę”. Potem coraz częściej i gorliwiej. W nocy leżałam na łóżku i szeptałam: „Niech Twoja wola się stanie. Chroń moją córkę”.
Pewnego wieczoru usłyszałam przez ścianę stłumione szlochy Kasi. Serce mi pękało. Chciałam wejść do jej pokoju i ją przytulić, ale wiedziałam, że Paweł jest tam z nią. Następnego dnia miała podkrążone oczy i unikała mojego wzroku.
– Kasiu…
– Nic mi nie jest! – przerwała mi ostro.
Zaczęłam się bać nie tylko o nią, ale i o siebie. Paweł coraz częściej przychodził do nas sam. Siadał naprzeciwko mnie przy stole i patrzył prosto w oczy.
– Pani coś podejrzewa? – zapytał kiedyś cicho.
Zamarłam. – Nie wiem, o czym mówisz.
Uśmiechnął się krzywo. – Lepiej nie wtrącać się w cudze sprawy.
Po tej rozmowie przez kilka dni nie mogłam spać. W pracy byłam rozkojarzona, w domu chodziłam na palcach. Andrzej niczego nie zauważał – był zachwycony Pawłem.
W końcu postanowiłam porozmawiać z księdzem Markiem z naszej parafii.
– Proszę księdza, boję się o córkę… O siebie też…
Ksiądz spojrzał na mnie z troską. – Modlitwa to początek. Ale czasem trzeba działać. Czy Kasia mówiła pani coś konkretnego?
– Nie… Ale widzę… Czuję…
– Ufaj swoim przeczuciom. I ufaj Bogu.
Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Tego wieczoru Paweł był wyjątkowo uprzejmy. Przyniósł kwiaty dla mnie i dla Kasi. Ale gdy tylko zostaliśmy sami w kuchni, szepnął:
– Proszę pamiętać: rodzina to świętość. Niech pani nie psuje tego szczęścia.
Zadrżałam cała. Przez kolejne dni modliłam się jeszcze gorliwiej. Prosiłam Boga o znak, o odwagę.
Aż pewnej nocy Kasia przyszła do mnie zapłakana.
– Mamo… Ja już nie mogę…
Objęłam ją mocno.
– Co się dzieje? Powiedz mi wszystko.
Między szlochami opowiedziała mi o krzykach Pawła, o tym jak ją kontroluje, zabrania spotykać się z przyjaciółkami, sprawdza telefon.
– Boję się go… Ale boję się też odejść…
Serce mi pękało na milion kawałków.
– Jesteś moją córką. Zawsze będziesz miała we mnie wsparcie – powiedziałam stanowczo.
Następnego dnia zadzwoniłam do Fundacji Centrum Praw Kobiet i umówiłyśmy się na spotkanie z psychologiem. Kasia powoli zaczęła odzyskiwać siły. Paweł próbował jeszcze manipulować nami wszystkimi, ale tym razem byłam gotowa walczyć o córkę.
Modlitwa dawała mi spokój i odwagę tam, gdzie wcześniej była tylko panika i bezradność.
Dziś Kasia mieszka sama i powoli wraca do siebie. Ja każdego dnia dziękuję Bogu za to, że dał mi siłę i odwagę.
Czasem zastanawiam się: ile matek milczy ze strachu? Ile z nas czeka na cud zamiast działać? Czy wiara może być początkiem zmiany? Może właśnie dziś ktoś potrzebuje tych słów bardziej niż kiedykolwiek.