„W końcu mam swoje życie, ale moja córka uważa mnie za wariatkę i odcięła mnie od wnuczki” – Historia Marii z Poznania
– Mamo, nie wierzę, że to zrobiłaś! – krzyknęła Ania, trzaskając drzwiami mojego mieszkania. Stałam w kuchni, ściskając kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. W powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonego chleba, który jeszcze rano piekłyśmy z moją wnuczką Zosią. Teraz jednak w domu panowała cisza, przerywana tylko moim przyspieszonym oddechem.
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam czuć się jak cień we własnym życiu. Może wtedy, gdy Józef – mój mąż – zniknął na dwa tygodnie, zostawiając mnie z małą Anią i stertą rachunków. Obiecał szybki zarobek, wrócił jednak inny: zamknięty w sobie, milczący, jakby coś w nim pękło. Nigdy nie powiedział mi, co się wtedy wydarzyło. Przez kolejne lata żyliśmy obok siebie – on w pracy, ja w domu. Byłam matką, kucharką, sprzątaczką i powierniczką wszystkich rodzinnych trosk.
Kiedy Ania dorosła i wyprowadziła się do Warszawy na studia, poczułam pustkę. Ale nie trwało to długo – szybko wróciła do Poznania z brzuchem ciążowym i bez ojca dziecka. Nie pytałam o szczegóły. Przyjęłam ją z powrotem pod swój dach, a kiedy urodziła Zosię, znów stałam się matką – tym razem na dwa etaty.
Przez lata byłam dla nich wszystkim. Odbierałam Zosię z przedszkola, gotowałam obiady, pomagałam Ani w pracy i domowych obowiązkach. Czasem miałam wrażenie, że jestem przezroczysta – nikt nie pytał mnie o zdanie, nikt nie interesował się moimi uczuciami. Nawet kiedy Józef zmarł na zawał pięć lat temu, Ania powiedziała tylko: „Mamo, musisz być silna dla Zosi”.
Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło. Poznałam Andrzeja na kursie tańca dla seniorów. Był wdowcem po trudnym małżeństwie, miał ciepłe oczy i uśmiech, który rozjaśniał nawet najbardziej pochmurne dni. Zaczęliśmy się spotykać – najpierw na kawie po zajęciach, potem coraz częściej u mnie w domu. Po raz pierwszy od lat poczułam się kobietą, a nie tylko matką czy babcią.
Ania zauważyła zmianę niemal od razu. „Mamo, co się z tobą dzieje? Przestałaś odbierać Zosię ze szkoły, nie gotujesz już codziennie obiadów…”, wypominała mi przy każdej okazji. Próbowałam tłumaczyć: „Aniu, mam prawo do własnego życia. Chcę być szczęśliwa”. Ale ona tylko przewracała oczami.
Pewnego wieczoru przyszła do mnie bez zapowiedzi. Zastała mnie i Andrzeja przy winie i świecach. Zosia spała już w swoim pokoju po wspólnym oglądaniu bajek. Ania weszła do salonu i spojrzała na nas jak na przestępców.
– Mamo, co ty wyprawiasz? To jest dom rodzinny! – krzyknęła.
– Aniu, jestem dorosłą kobietą. Mam prawo do miłości – odpowiedziałam spokojnie.
– Ty chyba zwariowałaś! – wycedziła przez zęby i wybiegła z mieszkania.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Ania przestała odbierać moje telefony. Nie pozwala mi widywać Zosi. Próbowałam tłumaczyć jej przez SMS-y i listy: „Nie przestałam cię kochać ani być twoją matką. Po prostu chcę mieć coś swojego”. Bez odpowiedzi.
Czasem stoję pod jej blokiem i patrzę na okna ich mieszkania. Wiem, że Zosia tęskni za mną – widzę to po jej smutnych oczach na zdjęciach wrzucanych przez Anię na Facebooka. Ale nie mogę nic zrobić.
Andrzej stara się mnie wspierać. „Marysiu, masz prawo być szczęśliwa”, powtarza mi codziennie. Ale ja czuję się rozdarta – między własnym szczęściem a rodziną, która nie potrafi zaakceptować mojej zmiany.
Wczoraj dostałam list polecony od Ani: „Mamo, dopóki nie zerwiesz kontaktu z tym człowiekiem i nie wrócisz do dawnej roli babci i matki, nie chcę cię widzieć ani ja, ani Zosia”.
Płakałam całą noc. Andrzej chciał zostać ze mną, ale poprosiłam go o chwilę samotności. Przeglądałam stare zdjęcia – Ania jako mała dziewczynka na huśtawce w parku Wilsona, Józef jeszcze uśmiechnięty przy grillu na działce… I ja – zawsze gdzieś z boku, zawsze w tle.
Dziś rano zadzwonił dzwonek do drzwi. To była sąsiadka z naprzeciwka.
– Pani Mario, wszystko w porządku? Słyszałam płacz…
Uśmiechnęłam się blado.
– Tak, dziękuję pani Krysiu… Po prostu czasem życie boli bardziej niż zwykle.
Siedzę teraz przy oknie i patrzę na ludzi spieszących się do pracy. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę muszę wybierać między własnym szczęściem a rodziną? Czy bycie matką oznacza rezygnację z siebie na zawsze?
Może ktoś z was też kiedyś stanął przed takim wyborem? Co byście zrobili na moim miejscu?