Roztrzaskane marzenia i świąteczny cud: Historia Katarzyny

– Marek, powiedz mi w końcu prawdę! – krzyknęłam przez telefon, czując jak łzy napływają mi do oczu. Stałam w kuchni, oparta o zimny blat, a za oknem padał śnieg, przykrywając szarą rzeczywistość mojego małego miasteczka pod Krakowem. Był 30 grudnia, a ja czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek.

Marek milczał przez chwilę, a potem jego głos zabrzmiał cicho, jakby był bardzo daleko. – Kasiu… nie wiem, czy dam radę przyjechać na Sylwestra. Wiesz, firma, projekty…

– Zawsze firma! – przerwałam mu z goryczą. – Od roku słyszę to samo. Mieliśmy spędzić ten Nowy Rok razem, mieliśmy podjąć decyzję o naszej przyszłości. Czy to wszystko było tylko moją iluzją?

Nie odpowiedział. Usłyszałam tylko jego ciężki oddech i cichy szmer w tle. Połączenie się urwało. Zostałam sama z ciszą, która bolała bardziej niż najgorsze słowa.

Wróciłam do salonu, gdzie mama układała na stole świąteczne ciasta. Spojrzała na mnie z troską, ale nie zapytała o nic. Wiedziała, że nie chcę rozmawiać. Tata siedział w fotelu i przeglądał gazetę, udając, że nie słyszy mojej rozmowy. Od kilku miesięcy atmosfera w domu była napięta – odkąd wróciłam po studiach do rodzinnego domu, wszyscy chodziliśmy na palcach.

Wieczorem usiadłam przy oknie i patrzyłam na światła sąsiadów. Wszędzie przygotowania do Sylwestra, śmiechy dzieci na podwórku, a u mnie w sercu pustka. Przypomniałam sobie nasze rozmowy z Markiem – te pełne planów o wspólnym mieszkaniu we Wrocławiu, o podróżach, o tym, jak będziemy razem gotować kolację w małej kuchni z widokiem na Odrę. Każda z tych wizji teraz bolała jak drzazga pod paznokciem.

Następnego dnia rano mama zaproponowała wspólne pieczenie sernika. – Kasiu, chodź, pomożesz mi? – zapytała łagodnie.

– Nie mam ochoty – mruknęłam i wyszłam na dwór. Śnieg skrzypiał pod butami, a powietrze było ostre i czyste. Przeszłam się po parku, gdzie kiedyś bawiłam się z bratem. Teraz on mieszkał za granicą i dzwonił tylko od święta.

Wróciłam do domu zmarznięta i zmęczona. Mama spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Nie możesz tak wiecznie uciekać przed problemami – powiedziała cicho.

– A co mam robić? – wybuchłam. – Marek mnie zostawił! Wszystko się rozsypało! Nawet nie mam z kim spędzić Nowego Roku!

Tata odłożył gazetę i spojrzał na mnie surowo.

– Życie to nie bajka, Kasiu. Czasem trzeba pogodzić się z tym, co jest.

Poczułam się jeszcze gorzej. Zamknęłam się w swoim pokoju i długo płakałam. Wieczorem zadzwoniła do mnie Ania, moja przyjaciółka ze studiów.

– Słyszałam o Marku… – zaczęła ostrożnie.

– Nie chcę o tym gadać – przerwałam jej.

– Kasiu… może przyjedziesz do mnie na Sylwestra? Będzie kilka osób ze studiów, trochę muzyki…

Zawahałam się. Chciałam zostać sama, ale perspektywa spędzenia tej nocy wśród ludzi wydała mi się nagle kusząca.

– Dobrze – powiedziałam cicho. – Przyjadę.

Mama była zaskoczona moją decyzją.

– Myślałam, że zostaniesz z nami…

– Muszę coś zmienić – odpowiedziałam tylko i zaczęłam pakować torbę.

31 grudnia rano pojechałam pociągiem do Krakowa. W drodze patrzyłam przez okno na mijające wsie i pola przykryte śniegiem. Czułam się jak bohaterka filmu, która ucieka przed własnym życiem.

U Ani w mieszkaniu panował gwar i śmiech. Byli tam ludzie, których znałam tylko z widzenia, ale wszyscy przyjęli mnie serdecznie. Przez chwilę zapomniałam o bólu i rozczarowaniu.

O północy wyszliśmy na balkon oglądać fajerwerki. Wtedy podszedł do mnie Tomek – kolega Ani ze studiów, którego kiedyś widziałam na jednej imprezie.

– Wszystko w porządku? – zapytał cicho.

Spojrzałam na niego i nagle poczułam ulgę. Nie musiałam udawać silnej.

– Nie bardzo… Ale chyba będzie lepiej – odpowiedziałam szczerze.

Tomek uśmiechnął się lekko.

– Wiesz… czasem coś musi się rozpaść na kawałki, żeby można było zbudować coś nowego.

Te słowa zostały ze mną przez całą noc. Rozmawialiśmy długo o życiu, marzeniach i rozczarowaniach. Poczułam się zrozumiana jak nigdy wcześniej.

Nowy Rok zaczął się inaczej niż planowałam. Bez Marka, bez wielkich planów – ale z nową nadzieją. Kiedy wróciłam do domu po kilku dniach, mama spojrzała na mnie pytająco.

– I jak było?

Uśmiechnęłam się pierwszy raz od dawna.

– Dobrze… chyba zaczynam wierzyć, że jeszcze wszystko przede mną.

Czasem trzeba pozwolić roztrzaskać się marzeniom, żeby zrobić miejsce na cud. Czy to możliwe, że prawdziwe szczęście przychodzi wtedy, gdy najmniej go oczekujemy? Czy warto ufać losowi nawet wtedy, gdy wszystko wydaje się stracone?