Dlaczego Pani bez kolejki? Wszyscy tu są chorzy! – Opowieść z poczekalni przychodni

— Kobieto, dlaczego bez kolejki? Wszyscy tu chorzy! — usłyszałam za plecami, zanim jeszcze zdążyłam dobrze zamknąć drzwi przychodni. Zatrzymałam się w pół kroku, czując na sobie spojrzenia kilkunastu osób. W powietrzu wisiała nie tylko woń środków dezynfekujących, ale i napięcie, które można by kroić nożem.

Odwróciłam się powoli, próbując nie pokazać, jak bardzo drżą mi ręce. — Jeszcze mnie babcią nazwij! — syknęłam do kobiety w czerwonym płaszczu, która patrzyła na mnie z wyższością. — Muszę wejść, to wejdę!

Mężczyzna z zabandażowaną głową machnął ręką: — Niech pani nie zaczyna z nią! Niech idzie. My i tak się nie spieszymy.

— Jak to nie spieszymy? Każdy ma swoje sprawy! — odezwała się starsza pani z laską, a kolejka zaczęła burzyć się, ile sił. Siwy staruszek z końca korytarza próbował coś powiedzieć, ale zagłuszyły go głosy innych.

Stałam tam jak skamieniała, czując jak narasta we mnie fala wstydu i złości. Przysięgam, nigdy nie chciałam nikogo wyprzedzać. Po prostu… dzisiaj nie miałam siły stać. Od rana walczyłam z bólem brzucha i głowy, a w domu czekała na mnie jeszcze trudniejsza walka — rozmowa z córką, która od miesięcy traktowała mnie jak powietrze.

— Proszę pani, tu jest kolejka — powiedziała cicho młoda dziewczyna z dzieckiem na rękach. Jej oczy były zmęczone, a pod nimi ciemne cienie.

— Przepraszam — wyszeptałam. — Po prostu… źle się czuję.

— Każdy tu źle się czuje — odburknął ktoś z tyłu.

Zacisnęłam powieki. W głowie miałam mętlik: czy naprawdę jestem taka bezczelna? Czy może po prostu życie mnie przerosło?

Wróciłam na koniec kolejki. Czułam się jak dziecko, które ktoś postawił do kąta. Wszyscy patrzyli na mnie podejrzliwie, a ja miałam ochotę zniknąć. Przypomniałam sobie poranną kłótnię z córką:

— Mamo, nie rozumiesz mnie! — krzyczała Zosia, trzaskając drzwiami swojego pokoju.

— Staram się! Ale ty nigdy nie chcesz rozmawiać! — odpowiedziałam bezsilnie.

Od miesięcy żyłyśmy obok siebie jak dwie obce osoby. Mąż odszedł dwa lata temu do młodszej kobiety, zostawiając mnie z kredytem i nastoletnią córką, która coraz bardziej zamykała się w sobie. Praca w sklepie spożywczym ledwo pozwalała nam wiązać koniec z końcem. Czasem miałam wrażenie, że wszyscy wokół mają lepiej — są szczęśliwsi, zdrowsi, bardziej kochani.

W poczekalni czas płynął wolno. Ludzie szeptali między sobą, rzucając mi ukradkowe spojrzenia. Ktoś westchnął ciężko, ktoś inny zaczął narzekać na służbę zdrowia.

— Pani tu długo stoi? — zagadnął mnie siwy staruszek.

— Dopiero przyszłam — odpowiedziałam cicho.

— Ja już trzeci raz w tym tygodniu. Samotność boli bardziej niż ta noga — powiedział, wskazując na opuchniętą kostkę.

Spojrzałam na niego uważniej. W jego oczach zobaczyłam coś znajomego — smutek i rezygnację.

— Ma pan rodzinę? — zapytałam odruchowo.

— Syn za granicą, wnuki widuję przez Skype’a. Ale wie pani… komputer nie przytuli.

Uśmiechnęłam się smutno. Chciałam coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów. Przypomniałam sobie, jak kiedyś Zosia tuliła się do mnie co wieczór przed snem. Teraz zamykała drzwi na klucz i słuchała muzyki tak głośno, że nie słyszała moich próśb o ciszę.

W pewnym momencie do poczekalni weszła pielęgniarka.

— Kto następny do doktora Kowalskiego?

Kolejka ruszyła o krok do przodu. Mężczyzna z zabandażowaną głową spojrzał na mnie i skinął głową:

— Może pani jednak wejdzie przede mną? Widzę, że źle się pani czuje.

Pokręciłam głową.

— Dziękuję, poczekam. Każdy ma swoje problemy.

Usiadłam na plastikowym krześle i zaczęłam obserwować ludzi wokół siebie. Każdy miał swoją historię: matka z chorym dzieckiem, starsza pani z reumatyzmem, młody chłopak z gipsem na nodze. Wszyscy byliśmy tu równi w swoim cierpieniu i bezsilności wobec systemu.

Nagle poczułam łzy pod powiekami. Nie chciałam płakać przy obcych ludziach, ale nie mogłam już dłużej udawać silnej. Przypomniały mi się słowa mojej mamy: „Ludzie są jak cebula — każdy ma warstwy bólu, których nie widać na pierwszy rzut oka”.

Po godzinie weszłam do gabinetu. Lekarz spojrzał na mnie znad okularów:

— Co pani dolega?

Chciałam odpowiedzieć o bólu brzucha i głowy, ale zamiast tego rozpłakałam się na dobre.

— Przepraszam… po prostu… wszystko jest za trudne — wyszeptałam.

Lekarz podał mi chusteczkę i przez chwilę milczał.

— Czasem trzeba pozwolić sobie na słabość — powiedział cicho. — Proszę pamiętać: nikt nie jest ze stali.

Wyszłam z gabinetu lżejsza o kilka łez i kilka słów otuchy. W poczekalni już nikt nie patrzył na mnie krzywo. Może zobaczyli we mnie człowieka?

Wróciłam do domu późnym popołudniem. Zosia siedziała przy stole, udając że odrabia lekcje.

— Byłaś u lekarza? — zapytała bez entuzjazmu.

— Tak… Zosiu… przepraszam za dzisiaj rano. Chciałabym żebyśmy spróbowały jeszcze raz… być rodziną.

Spojrzała na mnie długo i po raz pierwszy od miesięcy zobaczyłam w jej oczach cień dawnej bliskości.

Czasem zastanawiam się: dlaczego tak łatwo oceniamy innych po pozorach? Czy naprawdę wiemy, co kryje się za czyimś zmęczonym spojrzeniem? Może warto czasem zatrzymać się i zapytać: „Jak się pani naprawdę czuje?”