Zostałam sama – mąż odszedł i zabrał wszystkie oszczędności
– Co ty zrobiłeś?! – krzyknęłam, patrząc na Pawła, który stał w progu z walizką. Jego wzrok był zimny, obcy. Jeszcze wczoraj śmialiśmy się razem przy kolacji, planując wakacje nad morzem. Dziś wszystko się skończyło.
– Muszę odejść, Anka. Tak będzie lepiej dla nas obojga – powiedział cicho, unikając mojego spojrzenia.
– Lepiej? Dla kogo? – łzy napływały mi do oczu. – Paweł, nie możesz tak po prostu odejść! Co z naszymi oszczędnościami? Co z mieszkaniem?
Nie odpowiedział. Po prostu wyszedł. Zostałam sama w pustym mieszkaniu, w którym każdy kąt przypominał mi o nim. Przez kilka minut siedziałam na podłodze, nie mogąc złapać tchu. W końcu podniosłam się i pobiegłam do komputera. Zalogowałam się na nasze wspólne konto – saldo: zero złotych. Wszystko zniknęło. Wszystko.
Telefon zadzwonił po raz pierwszy tego dnia. To była teściowa, pani Barbara.
– Aniu, słyszałam, że Paweł od ciebie odszedł. Zaraz będę – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Nie miałam siły protestować. Po godzinie stała już w drzwiach, ubrana jak zawsze elegancko, z wyrazem troski zmieszaną z czymś, czego nie potrafiłam nazwać.
– Usiądźmy – powiedziała stanowczo. – Musimy porozmawiać.
Usiadłyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Czułam się jak dziecko na dywaniku u nauczycielki.
– Aniu, wiem, że to trudne, ale musisz być silna. Paweł… on zawsze miał swoje problemy. Może powinnaś była bardziej go wspierać?
Zatkało mnie. Czy to naprawdę moja wina? Przecież robiłam wszystko, żeby było dobrze! Pracowałam na dwa etaty, gotowałam obiady, dbałam o dom…
– Pani Barbaro, proszę nie mówić, że to moja wina – wyszeptałam drżącym głosem.
– Nie o to mi chodzi – westchnęła ciężko. – Ale teraz musisz pomyśleć o przyszłości. Może powinnaś sprzedać mieszkanie i wrócić do rodziców?
Zacisnęłam pięści pod stołem. Nie zamierzałam się poddawać. To był mój dom! Nasze wspólne życie! Nie mogłam uwierzyć, że wszystko tak nagle się skończyło.
Przez kolejne dni żyłam jak w transie. W pracy ledwo dawałam radę skupić się na obowiązkach. Koleżanki patrzyły na mnie ze współczuciem, ale nikt nie odważył się zapytać wprost. Wieczorami płakałam w poduszkę, próbując zrozumieć, gdzie popełniłam błąd.
Pewnego dnia zadzwoniła moja mama.
– Aniu, przyjedź do nas na weekend. Odpoczniesz trochę.
Nie chciałam wracać do rodzinnego domu jak przegrana córka. Ale samotność była nie do zniesienia. Spakowałam kilka rzeczy i pojechałam do rodziców do małego miasteczka pod Krakowem.
Mama przywitała mnie ciepłym uściskiem.
– Wszystko się ułoży, zobaczysz – powtarzała jak mantrę.
Ale ja nie wierzyłam już w żadne „wszystko będzie dobrze”.
W niedzielę wieczorem wróciłam do pustego mieszkania. Na wycieraczce leżała koperta – list od Pawła.
„Anka,
Przepraszam za wszystko. Wiem, że cię skrzywdziłem. Musiałem odejść. Potrzebuję czasu dla siebie. Pieniądze zabrałem, bo mam długi i muszę je spłacić. Nie wiem, kiedy wrócę.
Paweł”
Czytałam te słowa dziesięć razy. Długi? O niczym nie wiedziałam! Jak mógł mnie tak okłamywać przez tyle lat?
Następnego dnia poszłam do banku i dowiedziałam się jeszcze gorszych rzeczy – Paweł zaciągnął kredyt na nasze wspólne mieszkanie bez mojej wiedzy. Groziła mi licytacja komornicza.
Wróciłam do domu i rozpłakałam się na dobre. Zadzwoniła pani Barbara.
– Aniu, musimy porozmawiać o tym kredycie…
– Nie chcę już z panią rozmawiać! – wykrzyczałam przez łzy i rozłączyłam się.
Przez kolejne tygodnie walczyłam o każdy dzień. Szukałam pomocy u prawnika, rozmawiałam z doradcą finansowym, próbowałam znaleźć dodatkową pracę. Czułam się jak bohaterka kiepskiego serialu – zdradzona żona walcząca z systemem i własną bezradnością.
Znajomi zaczęli się ode mnie odsuwać – nie wiedzieli, co powiedzieć albo bali się zarazić moim pechem. Nawet moja najlepsza przyjaciółka Marta zaczęła unikać spotkań.
Najgorsze były wieczory – cisza w mieszkaniu była nie do zniesienia. Zaczęłam pisać pamiętnik, żeby nie zwariować od natłoku myśli.
Któregoś dnia zadzwoniła pani Barbara.
– Aniu… przepraszam za wszystko. Chciałam ci pomóc po swojemu, ale chyba tylko pogorszyłam sprawę…
Nie odpowiedziałam od razu.
– Może powinniśmy razem spróbować znaleźć jakieś rozwiązanie? – zaproponowała niepewnie.
Zgodziłam się spotkać. Po raz pierwszy poczułam, że nie jestem zupełnie sama.
Dziś minęły już trzy miesiące od tamtego dnia. Nadal walczę o mieszkanie i próbuję odzyskać choć część pieniędzy. Zaczynam powoli ufać ludziom na nowo – nawet pani Barbarze, która okazała więcej serca niż myślałam.
Czasem zastanawiam się: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę znałam człowieka, z którym dzieliłam życie przez tyle lat? I czy jeszcze kiedyś będę potrafiła zaufać komuś bez lęku?
Może właśnie na tym polega dorosłość – na ciągłym szukaniu odpowiedzi na pytania, których nigdy nie chcieliśmy sobie zadawać.