Wyrzuciłam syna z synową z domu i zabrałam im klucze. Pora, żeby nauczyli się żyć samodzielnie
– Mamo, nie możesz nam tego zrobić! – głos Pawła drżał, a w oczach miał łzy. Stał w przedpokoju, trzymając kurtkę synowej, jakby to ona była winna całemu światu.
Patrzyłam na niego i czułam, jak serce rozdziera mi się na pół. Przecież to mój syn. Mój jedyny. Ale ile można znosić? Ile razy można tłumaczyć dorosłym ludziom, że życie nie polega na wiecznym czekaniu na cud?
Trzy lata temu wszystko wyglądało inaczej. Paweł przyszedł do mnie z Agnieszką, trzymając ją za rękę. Byli wtedy tacy młodzi, pełni nadziei. On właśnie stracił pracę w fabryce mebli, ona kończyła kurs kosmetyczny. „Mamo, tylko na chwilę. Miesiąc, góra dwa. Znajdziemy coś i się wyprowadzimy” – zapewniał mnie Paweł. Wierzyłam mu. Zawsze byłam tą matką, która starała się być wsparciem. Po śmierci męża to ja trzymałam wszystko w ryzach – dom, pracę, wychowanie syna.
Na początku nawet cieszyłam się z ich obecności. Dom przestał być pusty, a ja miałam dla kogo gotować. Agnieszka była miła, pomagała w kuchni, czasem razem oglądałyśmy seriale. Paweł szukał pracy, chodził na rozmowy kwalifikacyjne. Ale tygodnie zamieniły się w miesiące, a potem w lata.
Z czasem zaczęły się drobne spięcia. Agnieszka coraz częściej zamykała się w pokoju z laptopem, tłumacząc, że szuka pracy przez internet. Paweł przynosił do domu coraz mniej pieniędzy – raz dorabiał na budowie, raz rozwoził pizzę. Ale rachunki rosły, a ja coraz częściej musiałam sięgać do własnych oszczędności.
– Mamo, pożyczysz mi dwieście złotych? Oddam za tydzień – prosił Paweł niemal co miesiąc.
Oddawał rzadko. Zaczęłam czuć się jak bankomat.
Najgorzej było po narodzinach ich córki, Zosi. Kocham wnuczkę nad życie, ale wtedy wszystko się posypało. Agnieszka przestała pracować całkowicie, Paweł narzekał na brak perspektyw. W domu zaczęło brakować miejsca i prywatności. Moje życie podporządkowało się ich rytmowi – płacz dziecka w nocy, bałagan w kuchni, wieczne pretensje o drobiazgi.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich kłótnię przez ścianę.
– Twoja matka znowu się czepia! – syczała Agnieszka.
– Przecież pomaga nam jak może! – bronił mnie Paweł.
– Może czas się wyprowadzić? – rzuciła z ironią.
– A gdzie pójdziemy? Nie mamy pieniędzy!
Leżałam wtedy w łóżku i płakałam w poduszkę. Czułam się jak intruz we własnym domu.
Zaczęłam rozmawiać z przyjaciółkami. Każda miała swoje zdanie:
– Ja bym ich wyrzuciła już dawno! – mówiła Basia.
– Daj im jeszcze szansę – przekonywała Jola.
Ale ile można dawać szans?
Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej i zobaczyłam Agnieszkę siedzącą na kanapie z papierosem. W salonie panował bałagan: zabawki Zosi porozrzucane po całym pokoju, brudne naczynia piętrzyły się w zlewie.
– Agnieszko, prosiłam cię tyle razy…
– Co znowu? – przerwała mi zirytowana.
– To mój dom! Chciałabym mieć tu trochę porządku.
– To niech pani sama posprząta! – rzuciła bezczelnie.
Wtedy coś we mnie pękło.
Przez kolejne dni chodziłam jak struta. Nie mogłam spać, nie miałam apetytu. W pracy byłam rozkojarzona. W końcu usiadłam wieczorem przy stole i napisałam list do Pawła i Agnieszki:
„Kochani,
Nie mogę już dłużej tak żyć. Potrzebuję spokoju i prywatności. Daję wam miesiąc na znalezienie mieszkania i wyprowadzkę.”
Rano zostawiłam list na stole. Bałam się ich reakcji.
Paweł przyszedł do mnie wieczorem.
– Mamo… naprawdę nas wyrzucasz?
– Synu, to nie jest wyrzucenie. Musicie nauczyć się żyć samodzielnie.
– Ale my nie damy rady!
– Dacie radę. Jesteście młodzi, zdrowi…
Agnieszka nie odezwała się do mnie przez tydzień. Chodziła po domu jak cień, unikała mnie wzrokiem.
Zosia płakała coraz częściej – chyba czuła napiętą atmosferę.
Przez miesiąc trwało piekło. Paweł próbował mnie przekonać:
– Mamo, przecież jesteśmy rodziną!
– Właśnie dlatego muszę to zrobić – odpowiedziałam drżącym głosem.
W końcu nadszedł dzień wyprowadzki. Pomogłam im spakować rzeczy do starego opla Pawła. Oddali mi klucze bez słowa. Zosia tuliła się do mnie i płakała.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, poczułam ulgę… i pustkę jednocześnie.
Przez pierwsze dni chodziłam po mieszkaniu jak obca we własnym domu. Cisza była ogłuszająca. Brakowało mi śmiechu Zosi, nawet kłótni Pawła i Agnieszki.
Ale z czasem zaczęłam oddychać pełną piersią. Zajęłam się sobą: wróciłam do czytania książek, zaczęłam spotykać się ze znajomymi.
Paweł zadzwonił po dwóch tygodniach:
– Mamo… przepraszam za wszystko. Wynajęliśmy kawalerkę na Pradze. Nie jest łatwo, ale radzimy sobie.
– Jestem z was dumna – powiedziałam przez łzy.
Agnieszka odezwała się dopiero po miesiącu:
– Dziękuję za wszystko… Przepraszam za moje zachowanie.
Dziś widujemy się rzadziej, ale nasze relacje są spokojniejsze. Zosia przyjeżdża do mnie na weekendy – wtedy dom znów tętni życiem.
Czasem zastanawiam się: czy byłam złą matką? Czy powinnam była dłużej znosić tę sytuację? A może właśnie wtedy pokazałam im największą miłość?
Czy wy też musieliście kiedyś postawić granicę najbliższym? Jak poradziliście sobie z poczuciem winy?