Własne szczęście kosztem innych: Historia dziadka Stanisława i jego wnuka
— Dziadku, przecież obiecałeś, że mi pomożesz! — głos Kuby odbijał się echem od ścian starego domu przy ulicy Słonecznej. Stałam wtedy przy oknie, podlewając kwiaty, i słyszałam każde słowo. Stanisław Wiśniewski, nasz sąsiad, miał łzy w oczach. — Pomogę, Kuba, ale nie tak… nie kosztem wszystkiego — odpowiedział cicho, jakby sam nie wierzył w to, co się dzieje.
Stanisław był jednym z tych ludzi, których wszyscy znają i szanują. Zawsze uśmiechnięty, zawsze gotów pomóc. Po śmierci żony został sam w dużym domu na obrzeżach Wrocławia. Jego dzieci wyjechały za granicę, a jedynym bliskim był wnuk Kuba — chłopak z ambicjami, ale też z problemami finansowymi. Kuba miał dwadzieścia sześć lat i od kilku miesięcy mieszkał z dziadkiem. Mówił wszystkim, że chce się nim opiekować, ale sąsiedzi widzieli, jak często wracał późno w nocy, a rano znikał bez słowa.
Pewnego dnia Stanisław przyszedł do mnie pożyczyć trochę cukru. Był wyraźnie przygnębiony. — Pani Halino, czy pani wierzy, że rodzina zawsze chce naszego dobra? — zapytał nagle. Zaskoczył mnie tym pytaniem. — Myślę, że tak… przynajmniej powinna — odpowiedziałam niepewnie. Stanisław tylko westchnął i spojrzał przez okno na swojego wnuka, który rozmawiał przez telefon na podjeździe.
Kilka tygodni później wszystko się zmieniło. Kuba zaczął namawiać dziadka, żeby przepisał na niego dom. Tłumaczył to tym, że będzie łatwiej załatwiać sprawy urzędowe i że dziadek nie musi się już niczym martwić. Stanisław długo się wahał. Widziałam, jak każdego dnia staje się coraz bardziej zamknięty w sobie. Przestał jeździć swoim maluchem do centrum, coraz rzadziej wychodził na spacer.
Pewnego wieczoru usłyszałam krzyki zza płotu. — Dziadku! Ty nic nie rozumiesz! Ja też chcę mieć swoje życie! — wrzeszczał Kuba. — To jest mój dom! Tu się wychowałem! — Stanisław próbował zachować spokój, ale głos mu drżał. — Kuba… to dom twojej babci i mój. Ty masz czas na swoje życie… ja już nie mam nic.
Następnego dnia zobaczyłam Kubę wychodzącego z kancelarii notarialnej. Był uśmiechnięty, rozmawiał przez telefon i mówił coś o „nowym początku”. Stanisław wrócił do domu późno wieczorem. Siedział na ławce przed domem i patrzył w ciemność. Podeszłam do niego z herbatą. — Wszystko w porządku? — zapytałam cicho. — Już nie mam domu, pani Halino — odpowiedział szeptem.
Okazało się, że Stanisław podpisał akt darowizny pod presją wnuka. Kuba obiecał mu opiekę i miejsce do życia do końca jego dni. Ale kilka dni później przyniósł dziadkowi list — oficjalne wypowiedzenie zamieszkania. Tłumaczył to tym, że potrzebuje pieniędzy na własny biznes i musi sprzedać dom.
Stanisław był zdruzgotany. Próbował rozmawiać z Kubą, błagał go o litość. — Kuba… przecież jestem twoją rodziną! Gdzie ja pójdę? — pytał ze łzami w oczach. Kuba tylko wzruszył ramionami. — Dziadku, musisz mnie zrozumieć. Ja też mam swoje życie.
Widziałam, jak Stanisław pakował swoje rzeczy do starej walizki. Pomagałam mu znaleźć miejsce w domu opieki na drugim końcu miasta. Ostatni raz widział swój dom przez szybę autobusu. Siedział obok mnie i milczał przez całą drogę.
W domu opieki Stanisław bardzo szybko posiwiał i postarzał się jeszcze bardziej. Przestał mówić o Kubie. Czasem tylko patrzył przez okno i szeptał: — Dom to nie tylko ściany… to ludzie.
Kuba sprzedał dom za dobrą cenę i wyjechał do Warszawy. Podobno otworzył własną firmę i zaczął nowe życie. Nikt z sąsiadów nie chciał już z nim rozmawiać.
Często wracam myślami do tej historii i zastanawiam się: czy naprawdę znamy tych, których kochamy? Czy własne szczęście może być budowane na cudzym nieszczęściu? I czy kiedyś Kuba zrozumie, co naprawdę stracił?