Przestałam wspierać syna i straciłam wnuczkę: Historia matki, która zapłaciła najwyższą cenę za rodzinne konflikty
– Mamo, nie rozumiesz, że teraz wszystko jest droższe? – Piotr patrzył na mnie z wyrzutem, a jego głos drżał od złości. – Bez twojej pomocy nie damy rady.
Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą, czując jak ciepło powoli ucieka. W mojej głowie kłębiły się myśli, których nie potrafiłam już dłużej tłumić. Przez lata byłam dla Piotra podporą. Po śmierci męża to ja dźwigałam na barkach cały dom, dwie prace, rachunki, szkołę syna. Gdy dorósł, miałam nadzieję, że będzie mi wdzięczny. Że kiedyś usiądziemy razem przy stole, a on powie: „Mamo, dziękuję za wszystko”.
Ale tego dnia, w moim małym mieszkaniu na warszawskim Bródnie, usłyszałam tylko żądania.
– Piotrze, jestem już na emeryturze – powiedziałam cicho. – Sama muszę liczyć każdy grosz. Pomagałam wam przez tyle lat…
– To co mam zrobić? – przerwał mi gwałtownie. – Zosia rośnie, Anka nie może znaleźć pracy, a ty…
– Ja też mam prawo do odpoczynku – wyszeptałam. – Chciałabym czasem kupić sobie coś nowego, wyjść do teatru…
Piotr spojrzał na mnie z pogardą. – Wiesz co? Zawsze byłaś samolubna. Myślisz tylko o sobie.
Te słowa zabolały bardziej niż cokolwiek innego. Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć, wylać z siebie cały żal i zmęczenie. Ale tylko westchnęłam i spuściłam wzrok.
Po tej rozmowie Piotr przestał dzwonić. Nie odbierał moich telefonów. Próbowałam kontaktować się z Anką, jego żoną – bez skutku. Najbardziej bolało mnie jednak to, że nie mogłam zobaczyć mojej wnuczki Zosi. Miała wtedy pięć lat, była moim oczkiem w głowie. Każdy weekend spędzałyśmy razem: piekłyśmy ciasta, układałyśmy puzzle, chodziłyśmy na spacery po parku Bródnowskim.
Teraz minął już rok. Rok bez jej śmiechu, bez małych rączek oplatających moją szyję. Rok samotności.
Czasem stoję pod ich blokiem na Targówku i patrzę w okna, mając nadzieję, że zobaczę Zosię choć przez chwilę. Ale nigdy nie mam odwagi zadzwonić domofonem. Boję się kolejnej odmowy.
Moje życie stało się puste. Sąsiadki mówią: „Maria, nie przejmuj się, dzieci są niewdzięczne”. Ale ja nie potrafię przestać się przejmować. Każda matka wie, jak boli odrzucenie przez własne dziecko.
Czasem wracam myślami do dzieciństwa Piotra. Był chorowitym chłopcem, często spędzał tygodnie w szpitalu. Siedziałam przy jego łóżku nocami, modląc się o cud. Gdy dorósł i poszedł na studia, pracowałam dodatkowo w kiosku, żeby opłacić mu akademik i książki. Nawet kiedy założył rodzinę i miał już własne mieszkanie – kupione na kredyt – pomagałam im finansowo. Bo przecież tak trzeba.
Ale czy naprawdę trzeba? Czy matka powinna być wsparciem do końca życia dziecka? Czy może w pewnym momencie powiedzieć „dość” i pomyśleć o sobie?
Pamiętam dzień, kiedy Piotr przyszedł po raz pierwszy po pieniądze „na chwilę”. Było to tuż po narodzinach Zosi. Anka straciła pracę w sklepie odzieżowym, Piotr miał problemy w firmie budowlanej. Oddałam im wtedy wszystkie oszczędności z książeczki mieszkaniowej. Myślałam: „To tylko raz”. Ale potem były kolejne prośby: na przedszkole dla Zosi, na naprawę samochodu, na wakacje nad morzem.
Za każdym razem mówiłam sobie: „To dla rodziny”. Ale kiedy po raz pierwszy odmówiłam – bo naprawdę nie miałam już z czego dać – Piotr zamknął przede mną drzwi.
Najgorsze są święta. W Wigilię siedzę sama przy stole nakrytym dla jednej osoby. Patrzę na pusty talerz i myślę o Zosi: czy pamięta jeszcze babcię? Czy Anka mówi jej o mnie źle? Czy Piotr tłumaczy jej moją nieobecność?
Czasem śni mi się Zosia. Widzę ją biegnącą do mnie z otwartymi ramionami:
– Babciu! Babciu! – woła radośnie.
Budzę się wtedy z płaczem.
Próbowałam prosić o pomoc mediatora rodzinnego w ośrodku pomocy społecznej. Ale Piotr nie chciał rozmawiać. Powiedział tylko:
– Jak nie chcesz pomagać rodzinie, to nie masz tu czego szukać.
Zaczęłam chodzić do psychologa. Pani Ewa mówiła mi: „Pani Mario, musi pani nauczyć się stawiać granice”. Ale jak postawić granicę własnemu dziecku?
Czasem spotykam Ankę na bazarku pod Halą Mirowską. Udaje wtedy, że mnie nie widzi. Ostatnio zebrałam się na odwagę i podeszłam do niej:
– Aniu… jak Zosia?
Spojrzała na mnie chłodno:
– Dobrze.
– Tęsknię za nią…
– To trzeba było o tym myśleć wcześniej – rzuciła i odeszła bez słowa.
Wróciłam do domu i długo płakałam.
Są dni, kiedy mam ochotę zadzwonić do Piotra i błagać go o wybaczenie. Oddać mu ostatnie pieniądze z emerytury, byle tylko pozwolił mi zobaczyć wnuczkę. Ale potem przypominam sobie słowa psychologa: „Nie można kupować miłości”.
Czuję się rozdarta między dumą a tęsknotą. Między tym, co powinnam zrobić jako matka, a tym, co podpowiada mi serce jako babci.
Ostatnio zaczęłam pisać listy do Zosi. Chowam je w szufladzie – może kiedyś je przeczyta i zrozumie, jak bardzo ją kochałam.
Czasem zastanawiam się: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy gdybym nigdy nie odmówiła Piotrowi pieniędzy, byłabym dziś szczęśliwsza? A może wtedy straciłabym samą siebie?
Patrzę przez okno na dzieci bawiące się na podwórku i myślę: ile jeszcze matek w Polsce przeżywa podobny dramat? Ile z nas jest rozdartych między pomocą a własnym szczęściem?
Może ktoś z was zna odpowiedź… Czy matka powinna zawsze poświęcać się dla dziecka? Czy są granice tej miłości?