Oddajcie mi dzieci! – Historia Marka Kowalskiego

— Oddajcie mi dzieci! — wrzasnęła Justyna, wbijając wzrok w moją twarz. Stała w progu mojego mieszkania, z oczami pełnymi łez i gniewu. Przez chwilę miałem wrażenie, że czas się zatrzymał. W rękach ściskała starą torebkę, a jej włosy były potargane od wiatru. Nie widziałem jej od ośmiu lat. Osiem lat ciszy, niepewności i pytań bez odpowiedzi. A teraz stała tu, jakby nic się nie wydarzyło, żądając zwrotu dzieci, które przez ten czas były dla mnie wszystkim.

Mam na imię Marek Kowalski. Mam trzydzieści dwa lata i przez większość życia byłem sam. Wychowałem się w domu dziecka w Toruniu. Rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miałem dziewięć lat. Moja młodsza siostra Justyna miała wtedy cztery lata. Przez kilka miesięcy byliśmy razem, ale potem rozdzielono nas — ona trafiła do rodziny zastępczej, ja zostałem w domu dziecka. Przez lata widywaliśmy się rzadko, aż w końcu kontakt się urwał. Justyna zniknęła z mojego życia na długo.

Osiem lat temu zadzwonił telefon. To była policja. Powiedzieli mi, że Justyna zostawiła swoje dwie córki — Amelię i Zosię — same w mieszkaniu. Dziewczynki miały wtedy pięć i trzy lata. Nie było nikogo innego, kto mógłby się nimi zająć. Zgodziłem się bez zastanowienia. W jednej chwili stałem się rodzicem dla dwóch małych dziewczynek, choć sam ledwo wiązałem koniec z końcem. Pracowałem jako magazynier, mieszkałem w kawalerce na Bydgoskim Przedmieściu i nie miałem pojęcia o wychowywaniu dzieci.

Pierwsze miesiące były koszmarem. Amelia budziła się w nocy z krzykiem, Zosia nie chciała jeść. Bały się wszystkiego — dźwięku dzwonka do drzwi, ciemności, nawet mojego głosu. Pamiętam, jak pewnej nocy usiadłem na podłodze w kuchni i płakałem razem z nimi. Czułem się bezradny i przerażony. Ale nie mogłem ich zawieść — były moją rodziną, jedyną jaką miałem.

Z czasem zaczęliśmy tworzyć coś na kształt domu. Nauczyłem się zaplatać warkocze, gotować naleśniki i czytać bajki na dobranoc. Dziewczynki zaczęły mówić do mnie „wujku”, a potem — „tato”. To słowo rozdzierało mi serce i jednocześnie dawało siłę do walki o lepsze jutro.

Przez te lata nie było łatwo. Musiałem walczyć z urzędami o prawo do opieki nad dziewczynkami, znosić podejrzliwe spojrzenia sąsiadów i wieczne pytania: „A gdzie matka tych dzieci?”. Czasem brakowało pieniędzy na wszystko — na ubrania, na leki, na wycieczkę szkolną Amelii. Ale nigdy nie brakowało miłości.

Aż do dziś. Dziś Justyna wróciła.

— Marek, to moje dzieci! — powtórzyła drżącym głosem. — Wiem, że zawaliłam… Ale teraz jestem gotowa je odzyskać.

Patrzyłem na nią z niedowierzaniem. Przez osiem lat nie napisała ani jednego listu, nie zadzwoniła nawet na urodziny Amelii czy Zosi. Nie wiedziałem nawet, czy żyje. A teraz stała tu i żądała zwrotu dzieci jakby były jej własnością.

— Justyna… — zacząłem ostrożnie. — One cię nie pamiętają. Dla nich jestem rodziną ja.

— To nie twoje dzieci! — krzyknęła nagle. — Nie masz prawa ich zatrzymywać!

W tym momencie do pokoju wbiegła Amelia. Miała już trzynaście lat i była mądrzejsza niż większość dorosłych, których znałem.

— Kim pani jest? — zapytała cicho.

Justyna spojrzała na nią ze łzami w oczach.

— Jestem twoją mamą…

Amelia cofnęła się o krok.

— Moja mama mnie nie zostawiłaby na osiem lat — powiedziała twardo.

Zosia stała za nią, tuląc pluszowego misia do piersi.

W powietrzu zawisło napięcie tak gęste, że można było je kroić nożem.

— Marek… Proszę cię… — Justyna zaczęła błagać. — Daj mi szansę wszystko naprawić.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Z jednej strony rozumiałem jej ból — przecież sama była kiedyś porzucona przez los, tak jak ja. Ale z drugiej strony widziałem strach i niepewność w oczach dziewczynek.

Wieczorem usiadłem przy stole z Amelią i Zosią.

— Dziewczyny… Wasza mama wróciła. Chce was zabrać do siebie…

Amelia spojrzała na mnie poważnie.

— A ty? Co ty chcesz?

Zaniemówiłem na chwilę.

— Chcę waszego szczęścia… Chcę, żebyście były bezpieczne i kochane.

Zosia zaczęła płakać.

— Nie chcę odchodzić…

Przytuliłem je obie najmocniej jak potrafiłem.

Przez kolejne dni Justyna próbowała odzyskać kontakt z córkami. Przynosiła prezenty, opowiadała im bajki ze swojego dzieciństwa, zabierała na lody do parku na Bydgoskim Przedmieściu. Ale dziewczynki były zamknięte w sobie, nieufne. Każda próba rozmowy kończyła się płaczem lub milczeniem.

W końcu sprawa trafiła do sądu rodzinnego. Sędzia pytał mnie o wszystko: jak wygląda nasze życie, czy mam stałą pracę, czy dziewczynki chodzą do szkoły i przedszkola, czy mają przyjaciół… Justyna mówiła o swojej terapii odwykowej, o nowej pracy w sklepie spożywczym na Rubinkowie, o tym jak bardzo żałuje przeszłości.

Czułem się rozdarty na pół. Wiedziałem, że prawo jest po stronie matki biologicznej — ale czy serce dzieci też?

Wyrok zapadł po kilku tygodniach: dziewczynki mają stopniowo wracać do matki pod nadzorem kuratora sądowego. Miałem jeszcze kilka miesięcy zanim wszystko się zmieni na zawsze.

Ostatnie wspólne lato spędziliśmy nad Wisłą. Budowaliśmy zamki z piasku, łowiliśmy ryby i śmialiśmy się do łez. Starałem się zapamiętać każdy uśmiech Amelii i każdą łzę Zosi.

Dziś siedzę sam przy pustym stole i patrzę na zdjęcia dziewczynek wiszące nad łóżkiem. Zastanawiam się: czy zrobiłem wszystko co mogłem? Czy miłość wystarczy, by być rodziną? Czy można wybaczyć przeszłość i zacząć od nowa?

Czasem życie zmusza nas do wyborów, których nigdy nie chcieliśmy dokonywać. Ale czy to znaczy, że powinniśmy przestać walczyć o tych, których kochamy?