Nieproszony gość: Teściowa, która zburzyła mój dom

— Nie pozwolę ci znowu wejść do mojego domu! — krzyknęłam, czując jak drżą mi ręce, kiedy Lucyna stała w progu z torbą pełną zakupów.

— To nie jest tylko twój dom, Marto. To dom mojego syna, a ja mam prawo tu być — odpowiedziała spokojnie, patrząc na mnie z góry, jakby jej obecność była czymś oczywistym.

W tej chwili czułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Mój mąż, Paweł, stał za mną, milczący i spięty. Wiedziałam, że znowu będzie próbował załagodzić sytuację, jak zawsze. Ale tym razem nie zamierzałam się poddać.

Od początku naszego małżeństwa Lucyna była obecna w naszym życiu bardziej niż bym sobie tego życzyła. Zawsze miała klucz do naszego mieszkania — „na wszelki wypadek” — i pojawiała się bez zapowiedzi. Przynosiła własne jedzenie, przestawiała rzeczy w kuchni, krytykowała moje gotowanie i porządek. „Marta, ty nawet nie wiesz, jak się pierze białe rzeczy!” — powtarzała, a ja zaciskałam zęby.

Paweł był jej jedynym dzieckiem. Po śmierci teścia całe swoje życie poświęciła synowi. Gdy się poznaliśmy, próbowałam ją zrozumieć — samotność, lęk przed utratą kontaktu z Pawłem. Ale z czasem jej obecność zaczęła mnie dusić. Każda moja próba rozmowy kończyła się łzami lub obrażaniem się na tygodnie.

Najgorsze były święta. Lucyna zawsze narzucała swoje tradycje: „U nas w domu barszcz się robi inaczej!”, „Choinka powinna stać przy oknie!”. Czułam się jak gość we własnym domu. Kiedy urodziła się nasza córka Zosia, sytuacja tylko się pogorszyła. Lucyna pojawiała się codziennie, przestawiała pieluchy, krytykowała sposób karmienia i kąpieli.

— Marta, ty ją przekarmiasz! — mówiła pewnego dnia, wyciągając Zosię z moich rąk.

— To moje dziecko! — odpowiedziałam wtedy po raz pierwszy stanowczo.

Paweł próbował być mediatorem:

— Mamo, daj Marcie trochę przestrzeni. To ona jest teraz mamą Zosi.

Lucyna patrzyła na niego z wyrzutem:

— Ty już nie jesteś moim synem? Wszystko dla tej dziewczyny?

Czułam się winna. Czy naprawdę odbieram jej syna? Czy jestem złą żoną i matką?

Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy i zastałam Lucynę w naszym mieszkaniu. Przestawiała meble w salonie.

— Co ty robisz?!

— Próbuję ci pomóc. Tu będzie lepiej wyglądać — odpowiedziała spokojnie.

Wybuchłam:

— To jest mój dom! Nie masz prawa tu wchodzić bez zaproszenia!

Lucyna rzuciła mi spojrzenie pełne pogardy:

— Gdyby nie ja, Paweł nigdy by cię nie poznał. Powinnaś być wdzięczna!

Tego wieczoru powiedziałam Pawłowi: albo ona oddaje klucz i przestaje przychodzić bez zapowiedzi, albo ja nie dam rady dłużej tak żyć.

Paweł był rozdarty. Kochał mnie i Zosię, ale nie potrafił postawić granic matce. Przez kilka tygodni żyliśmy jak na bombie zegarowej. Lucyna dzwoniła codziennie, płakała do słuchawki:

— Synku, twoja żona mnie nienawidzi! Zostaniesz sam!

W końcu Paweł zebrał się na odwagę i poprosił ją o zwrot klucza. Przyszła do nas wieczorem, cała na czarno, jakby szła na pogrzeb.

— Proszę — rzuciła klucz na stół. — Ale pamiętajcie: rodzina jest najważniejsza. Kiedyś tego pożałujecie.

Przez kilka miesięcy nie odzywała się do nas wcale. Paweł był przygnębiony, Zosia pytała o babcię. Ja czułam ulgę i… pustkę. Czy naprawdę wygrałam? Czy może coś straciłam?

Po roku Lucyna zachorowała. Zadzwoniła do mnie pierwszy raz od miesięcy:

— Marta… czy mogłabyś przyjechać?

Pojechałam. Była słaba, zmęczona życiem.

— Przepraszam cię… Bałam się zostać sama. Chciałam być potrzebna… — wyszeptała.

Poczułam łzy pod powiekami. Może gdybym wcześniej umiała postawić granice inaczej? Może mogłyśmy się dogadać?

Dziś Lucyny już nie ma. Często wracam myślami do tamtych dni.

Czy można kochać i jednocześnie ranić? Czy rodzina to zawsze kompromis? A może czasem trzeba walczyć o siebie za wszelką cenę?