„Nie przyjadę po niego” – historia o tym, jak rodzina potrafi odwrócić się w najtrudniejszym momencie
– Nie przyjadę po niego. – Głos pani Marii był zimny jak lód, a każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Stałam w dyżurce z telefonem przy uchu, patrząc przez okno na szarą, kwietniową ulewę. Po drugiej stronie leżał pan Andrzej – nasz pacjent, artysta z duszą niespokojną, z tatuażami na przedramionach i włosami w nieładzie, które zawsze próbował przeczesywać palcami, jakby chciał ujarzmić chaos nie tylko na głowie, ale i w życiu.
– Pani Mario, brat jest już gotowy do wypisu. Potrzebuje tylko kogoś, kto go odbierze. – Próbowałam jeszcze raz, delikatnie, z nadzieją, że może coś się zmieni.
– Nie rozumie pani? On dla mnie nie istnieje. – Usłyszałam cichy trzask słuchawki.
Oparłam się o ścianę. W takich chwilach człowiek czuje się bezradny. Pracuję tu od lat i widziałam już wiele – łzy szczęścia, gdy ktoś odzyskuje sprawność, i łzy rozpaczy, gdy rodzina nie chce nawet spojrzeć na chorego. Ale historia pana Andrzeja była inna. Była… bardziej bolesna.
Poznałam go kilka tygodni wcześniej. Przywieźli go po udarze – półprzytomnego, z ręką bezwładną jak martwy ptak. Mówił niewyraźnie, ale w oczach miał bunt i gniew. Pierwszego dnia rzucił do mnie:
– Po co się pani stara? I tak nikt na mnie nie czeka.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co miał na myśli. Z czasem zaczęłam rozumieć. Odwiedzin nie miał żadnych. Listów – zero. Telefon milczał. Tylko raz przyszedł list od siostry, Marii. Krótki, chłodny: „Nie licz na mnie.”
Pan Andrzej był inny niż większość naszych pacjentów. Zamiast narzekać na jedzenie czy brak telewizora, godzinami patrzył przez okno albo rysował ołówkiem na kartkach wyciągniętych z zeszytu ćwiczeń. Rysował ludzi – zawsze samotnych, z pochylonymi głowami.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zapytałam:
– Ma pan kogoś bliskiego?
Spojrzał na mnie długo.
– Miałem siostrę. Kiedyś byliśmy nierozłączni. Ale potem…
Zamilkł. Dopiero po kilku dniach opowiedział mi swoją historię.
Wychowywali się razem w małym mieszkaniu na warszawskiej Pradze. Ojciec pił, matka była wiecznie zmęczona życiem. Andrzej był starszy o trzy lata i zawsze bronił Marii przed ojcem. Ale kiedy skończył osiemnaście lat, uciekł z domu – najpierw do znajomych, potem do squatu, w końcu na ulicę. Zaczął malować graffiti, grać na gitarze w podziemnych przejściach, pić tanie wino z innymi wyrzutkami.
– Zostawiłem ją samą – powiedział cicho. – Obiecałem, że wrócę po nią, ale nigdy nie wróciłem.
Maria została z matką i ojcem-alkoholikiem. Skończyła liceum z wyróżnieniem, dostała się na studia medyczne. Pracowała na dwa etaty, żeby utrzymać siebie i matkę po śmierci ojca. Andrzej pojawił się tylko raz – pijany na pogrzebie matki.
– Wtedy powiedziała mi, żebym już nigdy nie wracał.
Słuchałam tej historii z rosnącym ciężarem w sercu. Z jednej strony rozumiałam Marię – musiała być silna przez całe życie, a brat ją zawiódł w najgorszym momencie. Z drugiej strony widziałam Andrzeja – złamanego człowieka, który żałował każdego dnia swojej ucieczki.
Przez kolejne tygodnie próbowałam namówić Marię na rozmowę z bratem. Pisałam SMS-y, dzwoniłam wieczorami.
– On mnie zostawił wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowałam – powtarzała za każdym razem.
– Ale teraz on potrzebuje pani…
– Za późno.
W dniu wypisu Andrzej siedział na łóżku z torbą przy nogach i patrzył w ścianę.
– I co teraz? – zapytał cicho.
– Może ktoś jednak przyjedzie…
Pokręcił głową.
– Nie mam nikogo.
Wyszłam na korytarz i zadzwoniłam jeszcze raz do Marii. Tym razem odebrała od razu.
– Proszę pani… On naprawdę nie ma dokąd pójść.
Po drugiej stronie długo panowała cisza.
– Niech pani przestanie mnie szantażować emocjonalnie – powiedziała w końcu drżącym głosem. – Ja już swoje przeżyłam przez niego.
Rozłączyła się.
Musieliśmy wezwać opiekę społeczną. Pan Andrzej trafił do domu pomocy społecznej na obrzeżach miasta. Odwiedziłam go tam kilka razy po pracy. Za każdym razem pytał:
– Dzwoniła może moja siostra?
Za każdym razem musiałam kręcić głową.
Któregoś dnia przyniosłam mu nowy szkicownik i ołówki.
– Dziękuję… Ale wie pani co? Najbardziej chciałbym narysować ją jeszcze raz. Taką jak kiedyś – uśmiechniętą dziewczynkę z warkoczem.
Wyszłam wtedy z jego pokoju i długo płakałam w samochodzie.
Czasem myślę o Marii. Czy naprawdę można aż tak zamknąć serce? Czy wybaczenie jest możliwe po tylu latach bólu? A może są rany, których czas nie leczy?
Patrzę na puste łóżko po Andrzeju i pytam siebie: czy my wszyscy nie jesteśmy czasem winni tego, że odwracamy się od tych, którzy nas najbardziej potrzebują?
Czy naprawdę można być tak bardzo samotnym wśród tylu ludzi? Czy każda historia zasługuje na drugą szansę?