Miłość, która przetrwała burzę: Jak teściowa zniszczyła nasze małżeństwo, ale los znowu nas połączył

— Nie jesteś dla niego wystarczająco dobra, Marto! — głos pani Heleny, mojej teściowej, rozbrzmiewał w kuchni jak dzwon alarmowy. Stałam przy zlewie, ściskając w dłoniach mokrą ściereczkę, a łzy napływały mi do oczu. Andrzej siedział w salonie, udając, że nie słyszy tej rozmowy. Ale przecież słyszał wszystko. Słyszał od miesięcy.

Kiedy poznałam Andrzeja na pierwszym roku polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, byłam dziewczyną z małego miasteczka pod Lublinem. On — warszawiak z krwi i kości, syn znanej lekarki i profesora uniwersytetu. Pisał wiersze, malował obrazy, miał w sobie coś z romantyka i buntownika. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. On we mnie chyba też — przynajmniej wtedy tak myślałam.

Pobraliśmy się jeszcze na studiach. Wszyscy mówili, że to za wcześnie, że nie znamy życia, że nie mamy pieniędzy. Ale byliśmy młodzi i pewni siebie. Wynajęliśmy kawalerkę na Ochocie i zaczęliśmy wspólne życie. Było ciężko — praca dorywcza w kawiarni, wieczne oszczędzanie, wieczory spędzane nad książkami i notatkami. Ale byliśmy razem.

Pierwsze problemy zaczęły się, gdy teściowa zaproponowała nam pomoc — mieszkanie w jej dużym apartamencie na Mokotowie. Andrzej był zachwycony: „Zaoszczędzimy na czynszu, będziemy mogli skupić się na studiach”. Ja czułam niepokój, ale nie chciałam być niewdzięczna. Przeprowadziliśmy się.

Od początku pani Helena dawała mi do zrozumienia, że nie jestem odpowiednią żoną dla jej syna. „Dziewczyna z prowincji”, „bez perspektyw”, „nie pasujesz do naszej rodziny” — słyszałam to codziennie, czasem wprost, czasem między wierszami. Andrzej próbował mnie bronić, ale był coraz bardziej bierny. Coraz częściej zamykał się w swoim pokoju z notatnikiem i papierosami.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Usłyszałam rozmowę w kuchni:
— Andrzejku, ona cię tylko wykorzystuje. Chce się ustawić w Warszawie. Zobaczysz, jeszcze cię zostawi, jak tylko znajdzie kogoś lepszego.
— Mamo, przestań… — Andrzej brzmiał zmęczony.
— Ty nie rozumiesz! Ona nie jest dla ciebie! — głos pani Heleny był ostry jak brzytwa.

Weszłam do kuchni. Spojrzała na mnie z pogardą.
— Słyszałaś? To dobrze. Może w końcu zrozumiesz.

Tamtej nocy długo płakałam. Andrzej przytulił mnie tylko raz i wyszedł do salonu. Zaczęliśmy się oddalać.

Po kilku miesiącach nie wytrzymałam. Spakowałam walizkę i wróciłam do rodziców. Andrzej nawet nie próbował mnie zatrzymać. Przez kilka tygodni nie mieliśmy kontaktu. Potem przyszedł list — krótki, chłodny: „Przepraszam. Nie potrafię walczyć z mamą. Może tak będzie lepiej”.

Zaczęło się nowe życie. Pracowałam jako nauczycielka polskiego w podstawówce w moim rodzinnym mieście. Próbowałam zapomnieć o Warszawie, o Andrzeju, o wszystkim. Ale każdej nocy śnił mi się jego głos, jego dotyk, jego wiersze czytane szeptem do ucha.

Minęły trzy lata. W tym czasie Andrzej wydał tomik poezji i zdobył nagrodę literacką. Widziałam jego zdjęcia w gazetach — zawsze poważny, zamyślony, z papierosem w dłoni. Słyszałam plotki od wspólnych znajomych: „Andrzej jest sam”, „Nie może sobie ułożyć życia”, „Jego matka choruje”.

Pewnego dnia dostałam wiadomość na Facebooku:
„Marta, mama jest ciężko chora. Potrzebuję kogoś bliskiego. Czy możemy się spotkać?”

Serce mi stanęło. Przez godzinę patrzyłam na ekran telefonu, zanim odpisałam: „Dobrze. Spotkajmy się”.

Umówiliśmy się w małej kawiarni na Powiślu. Kiedy wszedł, wyglądał na starszego niż pamiętałam — zmęczonego życiem, ale w jego oczach zobaczyłam dawny blask.
— Cześć — powiedział cicho.
— Cześć — odpowiedziałam równie cicho.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Przez chwilę milczeliśmy.
— Przepraszam cię za wszystko — powiedział nagle Andrzej. — Za to, że cię nie obroniłem… Za to, że pozwoliłem mamie nas rozdzielić…
Patrzyłam na niego długo.
— Dlaczego teraz? — zapytałam.
— Bo mama umiera… I boję się zostać sam…

W jego głosie była rozpacz i żal. Poczułam współczucie i gniew jednocześnie.
— Myślisz, że po tym wszystkim mogę po prostu wrócić? Że wszystko będzie jak dawniej?
Andrzej spuścił wzrok.
— Nie wiem… Ale chciałem spróbować…

Spotykaliśmy się jeszcze kilka razy. Rozmawialiśmy godzinami o przeszłości, o bólu, o tym, co nas rozdzieliło. Pani Helena była już bardzo słaba — leżała w szpitalu onkologicznym na Ursynowie. Andrzej poprosił mnie, żebym poszła z nim ją odwiedzić.

Bałam się tej konfrontacji bardziej niż czegokolwiek innego w życiu. Ale poszłam.
Leżała blada i wychudzona na szpitalnym łóżku. Spojrzała na mnie zaskoczona.
— Marta…
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
— Przepraszam… — wyszeptała nagle pani Helena. — Byłam okropna… Bałam się cię stracić…
Łzy popłynęły jej po policzkach.

Wyszłam ze szpitala roztrzęsiona. Andrzej objął mnie mocno.
— Dziękuję — powiedział tylko.

Kilka tygodni później pani Helena zmarła. Na pogrzebie trzymaliśmy się za ręce jak kiedyś — zagubieni i smutni, ale razem.

Po wszystkim Andrzej zapytał:
— Czy możemy spróbować jeszcze raz?
Patrzyłam na niego długo.
— Nie wiem… Ale chcę spróbować…

Zamieszkaliśmy razem w małym mieszkaniu na Żoliborzu. Było trudno — musieliśmy odbudować zaufanie, nauczyć się siebie od nowa. Ale każdego dnia czułam coraz większą siłę naszej miłości.

Czasem zastanawiam się: czy gdyby nie teściowa, bylibyśmy szczęśliwi od początku? Czy można wybaczyć tak wielką krzywdę? A może to właśnie cierpienie sprawia, że doceniamy prawdziwą miłość? Co wy byście zrobili na moim miejscu?