Między rodziną a granicami: Czy naprawdę musimy rozpieszczać cudze dzieci?

– „Obejrzałabym z dziećmi ten nowy film…” – powiedziała z westchnieniem Aneta, żona brata mojego męża, patrząc na mnie znacząco spod rzęs. Siedzieliśmy przy stole w niedzielne popołudnie, a ja poczułam, jak w moim żołądku zaciska się niewidzialny węzeł. Znowu to samo – pomyślałam. Znowu te półsłówka, które w jej ustach brzmią jak niewinne sugestie, ale dla mnie są wyraźnym rozkazem.

Mój mąż, Tomek, spojrzał na mnie pytająco. Wiedziałam, że za chwilę padnie to pytanie: „Może zabierzemy dzieciaki do kina?”. I rzeczywiście – nie minęła minuta, a już słyszałam jego głos: – „Co myślisz? Może faktycznie byśmy ich zabrali?”

Zacisnęłam zęby. To nie pierwszy raz. Aneta od lat stosuje tę samą taktykę. Nigdy nie poprosi wprost. Zawsze rzuci aluzję, westchnie, spojrzy wymownie. A potem oczekuje, że wszyscy rzucą się spełniać jej życzenia. Jej dzieci – Kuba i Zosia – są sympatyczne, ale coraz częściej czuję się jak ich darmowa opiekunka i animatorka rozrywki.

– „Może innym razem?” – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku aż się gotowałam. – „Dziś mieliśmy inne plany.”

Aneta wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się słodko:
– „No tak, wy to zawsze tacy zajęci…”

Tomek spojrzał na mnie z wyrzutem. Wiedziałam, co myśli: „Czemu nie możesz być bardziej pomocna? Przecież to tylko dzieci…”

Ale czy naprawdę muszę być zawsze dostępna? Czy tylko dlatego, że nie mamy własnych dzieci, powinniśmy być na każde skinienie rodziny?

To nie był pierwszy raz. Pamiętam zeszłe lato, kiedy Aneta zadzwoniła do mnie o ósmej rano w sobotę:
– „Taka piękna pogoda, a wy w domu siedzicie? Może zabralibyście Kubę i Zosię na rowery? Oni tak lubią spędzać czas z wami…”

Wtedy jeszcze się zgodziłam. Spędziliśmy cały dzień na świeżym powietrzu, dzieci były szczęśliwe, ale ja wróciłam do domu wykończona. Tomek był zadowolony – „Pomogliśmy Anecie, to miłe” – powiedział. Ale ja czułam się wykorzystana.

Z czasem zaczęłam zauważać więcej takich sytuacji. Aneta nigdy nie pytała, czy mamy ochotę albo czas. Po prostu zakładała, że skoro jesteśmy bezdzietni, to naszym obowiązkiem jest rozpieszczać jej dzieci. A kiedy raz czy dwa odmówiłam, zaczęły się subtelne przytyki:
– „Nie każdy ma tyle szczęścia co wy – wolny czas i brak obowiązków…”
– „Dzieci tak was lubią, szkoda by było tego nie wykorzystać…”

Czułam się coraz gorzej. W naszym domu zaczęły pojawiać się kłótnie. Tomek był rozdarty między mną a swoją rodziną. Ja czułam się osamotniona i niezrozumiana.

Pewnego wieczoru nie wytrzymałam:
– „Tomek, czy ty naprawdę uważasz, że naszym obowiązkiem jest zajmować się dziećmi Anety?”
On wzruszył ramionami:
– „Oni mają ciężko. Aneta pracuje na dwie zmiany, Bartek ciągle w delegacjach… My mamy więcej czasu…”
– „Ale to nie znaczy, że możemy być wykorzystywani!” – podniosłam głos.

Tomek milczał przez chwilę.
– „Może przesadzasz? To tylko kilka godzin raz na jakiś czas…”
– „Nie! To jest regularne! I zawsze pod przykrywką tych jej aluzji! Czuję się jakbym była zobowiązana do czegoś tylko dlatego, że nie mam własnych dzieci!”

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach zrozumienie. Ale też smutek.

Kilka dni później Aneta zadzwoniła znowu:
– „Wiesz co? Zosia chciałaby pójść na basen. Ja mam tyle pracy… Może wy byście ją zabrali?”
Tym razem odpowiedziałam stanowczo:
– „Aneta, rozumiem twoją sytuację, ale my też mamy swoje plany i obowiązki. Nie zawsze możemy pomagać.”
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– „No dobrze…” – usłyszałam chłodny głos.

Od tego czasu nasze relacje stały się napięte. Aneta przestała dzwonić tak często. Na rodzinnych spotkaniach unikała mnie wzrokiem.

Tomek próbował łagodzić sytuację:
– „Może powinniśmy porozmawiać z Anetą szczerze? Wyjaśnić jej nasze granice?”
Bałam się tej rozmowy. Bałam się konfliktu. Ale wiedziałam, że dłużej tak nie wytrzymam.

Spotkaliśmy się u nich na kawie. Atmosfera była gęsta od niewypowiedzianych pretensji.
– „Aneta,” – zaczęłam niepewnie – „chciałabym porozmawiać o tym, jak dzielimy się opieką nad dziećmi…”
Ona uniosła brwi:
– „Myślałam, że lubicie spędzać z nimi czas…”
– „Lubię,” – odpowiedziałam szczerze – „ale czasem czuję się przytłoczona oczekiwaniami. Chciałabym móc sama decydować kiedy i jak mogę pomóc. Nie chcę być stawiana przed faktem dokonanym albo czuć się winna, gdy odmawiam.”
Aneta przez chwilę milczała.
– „Nie wiedziałam, że tak to odbierasz…” – powiedziała cicho.

Nie wiem, czy coś się zmieniło na stałe. Ale przynajmniej powiedziałam to głośno.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę musimy spełniać wszystkie oczekiwania rodziny tylko dlatego, że jesteśmy blisko? Gdzie kończy się pomoc, a zaczyna wykorzystywanie? Czy inni też mają odwagę postawić granice?