Mam 62 lata. Po 35 latach małżeństwa mąż zostawił mnie dla wróżki: Moje życie małżeńskie się skończyło

– Naprawdę w to wierzysz, Marek? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. Stałam w kuchni, opierając się o blat, a on patrzył na mnie z czymś, co przypominało litość.

– Aniu, nie rozumiesz… Ona widzi więcej. Pomogła mi zrozumieć siebie. – Jego słowa brzmiały jak kiepski żart. Przez chwilę miałam ochotę się roześmiać, ale łzy już napływały mi do oczu.

Nie tak wyobrażałam sobie naszą starość. Miałam 62 lata, a Marek 65. Przez 35 lat byliśmy razem – nie zawsze szczęśliwi, ale zawsze razem. Nasze życie nie było bajką, ale było prawdziwe – pełne wspólnych chwil, trudnych rozmów, kompromisów, radości i smutków. Znaliśmy się jak nikt inny, potrafiliśmy przewidzieć swoje myśli, dokańczać swoje zdania. Byliśmy jak dwie strony tej samej monety.

Kiedyś, na początku, byliśmy w sobie zakochani po uszy. Pamiętam nasze pierwsze mieszkanie na Pradze – ciasne, z odpadającą tapetą i wiecznie cieknącym kranem. Marek przynosił mi wtedy kwiaty z bazaru Różyckiego i mówił, że jestem jego szczęściem. Potem przyszły dzieci: Kasia i Tomek. Zmęczenie, nieprzespane noce, kredyt na mieszkanie, praca na dwie zmiany. Byliśmy młodzi i naiwni, ale mieliśmy siebie.

Z czasem uczucie przygasło. Przyszła rutyna: śniadania w milczeniu, wieczory przed telewizorem, rozmowy o rachunkach i zdrowiu. Ale nigdy nie myślałam, że to się skończy. Że on odejdzie.

– To przez nią? – zapytałam cicho.

Marek spuścił wzrok.

– Z Haliną… jest inaczej. Ona mnie rozumie. Ty… od dawna mnie nie słuchasz.

Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Halina – wróżka z osiedla, do której chodziły sąsiadki po porady sercowe i numerki totolotka. Nigdy nie traktowałam jej poważnie. A teraz ona zabrała mi męża.

Przez kilka dni chodziłam jak we śnie. Dzieci dowiedziały się szybko – Tomek zadzwonił do mnie wieczorem.

– Mamo, co się dzieje? Tata mówił coś o rozwodzie…

Nie umiałam odpowiedzieć. Kasia przyjechała następnego dnia z dziećmi.

– Mamo, nie możesz mu na to pozwolić! – krzyczała w kuchni, podczas gdy jej synowie bawili się klockami w salonie. – To jakaś paranoja! Wróżka?!

– Kasiu, ja już nie mam siły walczyć…

Poczułam się stara i zmęczona. Przez całe życie byłam dla wszystkich: dla Marka – żoną i powierniczką jego problemów; dla dzieci – matką na każde zawołanie; dla wnuków – babcią od naleśników i bajek na dobranoc. A teraz zostałam sama.

Marek wyprowadził się po tygodniu. Spakował walizkę w milczeniu. Nie patrzył mi w oczy.

– Przepraszam – powiedział tylko na odchodne.

Zostałam w pustym mieszkaniu na Ursynowie. Każdy kąt przypominał mi o nim: jego kubek z napisem „Najlepszy tata”, sweter rzucony na fotel, zapach wody kolońskiej unoszący się jeszcze w łazience.

Pierwsze tygodnie były najgorsze. Nie mogłam spać. Budziłam się o czwartej nad ranem i siedziałam przy oknie, patrząc na puste podwórko. Czułam się jak cień samej siebie.

Sąsiadki zaczęły szeptać za moimi plecami:

– Słyszałaś? Marek zostawił Annę dla tej Haliny-wróżki…

– No co ty! W tym wieku?!

Czułam ich spojrzenia na plecach, kiedy wychodziłam do sklepu albo wyrzucałam śmieci.

Kasia próbowała mnie pocieszać:

– Mamo, pojedź do sanatorium! Poznasz kogoś nowego!

Parsknęłam śmiechem przez łzy.

– Kasiu, ja już nie chcę nikogo poznawać…

Ale ona nie dawała za wygraną:

– Musisz coś zrobić ze sobą! Nie możesz tak siedzieć i płakać!

Tomek był bardziej powściągliwy:

– Mamo… może tata jeszcze wróci? Może to tylko kryzys?

Nie wierzyłam w to ani przez chwilę.

Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Zawsze spędzaliśmy je razem – całą rodziną przy jednym stole. Tym razem Marek był z Haliną u jej córki w Piasecznie. Dzieci próbowały udawać, że wszystko jest normalnie, ale czułam napięcie w powietrzu.

Po kolacji Kasia wybuchła:

– Jak on mógł nam to zrobić?!

Tomek próbował ją uciszyć:

– Daj spokój…

A ja siedziałam cicho i patrzyłam na pusty fotel Marka.

Z czasem zaczęłam wychodzić z domu coraz częściej. Zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów w domu kultury. Poznałam tam Zofię – wdowę po wojskowym.

– Pani Aniu, życie się nie kończy po sześćdziesiątce! – śmiała się Zofia podczas przerwy na herbatę.

Zaczęłyśmy chodzić razem do kina i na spacery po Kabatach. Powoli odzyskiwałam równowagę.

Ale czasem wracały wspomnienia: pierwszy pocałunek z Markiem pod blokiem; wspólne wakacje nad morzem; narodziny Kasi i Tomka; śmiech wnuków w ogrodzie działkowym.

Któregoś dnia spotkałam Marka przypadkiem w sklepie spożywczym. Stał przy kasie z Haliną – szczupłą blondynką o przesadnie pomalowanych oczach.

– Cześć, Aniu… – powiedział niepewnie.

Halina spojrzała na mnie z góry:

– Dzień dobry pani.

Poczułam ukłucie zazdrości i gniewu.

– Dzień dobry – odpowiedziałam chłodno i wyszłam bez słowa.

Wieczorem długo płakałam. Ale rano obudziłam się z dziwnym uczuciem ulgi. Może to już koniec żałoby?

Dziś mija rok odkąd Marek odszedł. Nadal boli mnie jego zdrada – nie tylko jako kobiety, ale jako człowieka, któremu ufałam przez większość życia. Ale nauczyłam się żyć sama ze sobą. Odkrywam rzeczy, których wcześniej nie widziałam: smak porannej kawy wypitej w ciszy; zapach świeżo upieczonego chleba; śmiech wnuków podczas niedzielnych odwiedzin.

Czasem zastanawiam się: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy można przewidzieć zdradę po tylu latach? Czy naprawdę można zacząć wszystko od nowa po sześćdziesiątce?

Może wy też macie podobne doświadczenia? Jak poradziliście sobie z samotnością i zdradą? Czy warto jeszcze wierzyć w miłość?