Gdy choroba córki odkryła tajemnice: Historia ojca, który musiał zbudować życie od nowa

– Tato, dlaczego mama nie odbiera telefonu? – zapytała Zosia, patrząc na mnie wielkimi, przestraszonymi oczami. W jej głosie drżał lęk, którego nie potrafiłem ukoić. Sam nie wiedziałem, co powiedzieć. Telefon Agnieszki milczał od trzech dni. W domu panowała cisza, która bolała bardziej niż krzyk.

Siedziałem przy kuchennym stole, ściskając w dłoni kubek z zimną już kawą. Próbowałem sobie przypomnieć ostatnią rozmowę z żoną. Była rozdrażniona, rzuciła coś o zmęczeniu i wyszła do pracy. Od tamtej pory nie wróciła. Zosia miała wtedy gorączkę, a ja próbowałem być dzielny, choć w środku czułem się jak dziecko zagubione we mgle.

– Może coś się stało? – szepnęła Zosia.

– Nie martw się, kochanie. Mama pewnie zaraz zadzwoni – skłamałem, choć serce waliło mi jak oszalałe. Przez kolejne dni próbowałem ją znaleźć: dzwoniłem do jej pracy, do rodziców, do przyjaciółek. Nikt nic nie wiedział. Policja przyjęła zgłoszenie, ale nie ukrywali sceptycyzmu – dorosła kobieta mogła przecież zniknąć z własnej woli.

Zosia zaczęła kaszleć. Najpierw myślałem, że to zwykłe przeziębienie. Ale kaszel nie ustępował, pojawiły się duszności. Lekarz rodzinny skierował nas do szpitala na badania. Siedziałem przy jej łóżku na oddziale pediatrycznym, patrząc na jej blade policzki i czułem narastającą panikę.

– Panie Piotrze – powiedziała lekarka po kilku dniach badań – musimy zrobić dodatkowe testy genetyczne. Wyniki są nietypowe.

Nie rozumiałem wtedy jeszcze, co to znaczy. Byłem zmęczony i przerażony. Zosia trzymała mnie za rękę i pytała tylko o mamę.

Kilka dni później zaproszono mnie do gabinetu ordynatora. Siedziała tam lekarka i młoda pani genetyk.

– Panie Piotrze – zaczęła delikatnie – wyniki badań wskazują na rzadką chorobę dziedziczną. Ale… wynika z nich również, że nie jest pan biologicznym ojcem Zosi.

Poczułem, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Słowa odbijały się echem w mojej głowie: „nie jest pan biologicznym ojcem”.

– To niemożliwe – wyszeptałem. – To jakaś pomyłka.

– Przykro mi – odpowiedziała lekarka. – Wyniki są jednoznaczne.

Wyszedłem ze szpitala jak automat. Świat wokół mnie przestał istnieć. Przez całą drogę do domu powtarzałem sobie: „To niemożliwe. To niemożliwe”.

Zosia została w szpitalu na obserwacji. Ja wróciłem do pustego mieszkania. Wszędzie były ślady Agnieszki: jej szalik na krześle, niedopita herbata na parapecie, zapach perfum w łazience. Przeszukałem jej rzeczy – szukałem czegokolwiek, co mogłoby mi wyjaśnić tę sytuację. Znalazłem tylko list: „Piotrze, przepraszam. Nie potrafię już dłużej żyć w kłamstwie”.

Nie spałem całą noc. Rano zadzwoniłem do teściowej.

– Pani Haniu, czy wie pani coś o Agnieszce?

– Piotrze… – zawahała się – Agnieszka od dawna była nieszczęśliwa. Ale nie wiem nic więcej.

– Czy Zosia… czy jest moją córką?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Piotrze, kochałeś ją przez piętnaście lat jak własną córkę. To się nie zmieniło przez żadne badania.

Ale dla mnie wszystko się zmieniło.

Przez kolejne tygodnie żyłem jak we śnie. Chodziłem do pracy mechanicznie, odbierałem Zosię ze szpitala, gotowałem obiady, sprzątałem mieszkanie. Unikałem ludzi i ich pytań. Zosia patrzyła na mnie coraz smutniejszym wzrokiem.

Pewnego wieczoru usiadła obok mnie na kanapie.

– Tato… czy ty mnie jeszcze kochasz?

Zacisnąłem powieki, żeby nie płakać.

– Kocham cię najbardziej na świecie – wyszeptałem i przytuliłem ją mocno.

Ale w środku czułem pustkę i gniew. Na Agnieszkę, na siebie, na cały świat.

Zaczęły się plotki wśród sąsiadów. Ktoś widział Agnieszkę w Warszawie z jakimś mężczyzną. Ktoś inny mówił, że wyjechała za granicę. W pracy szef zapytał mnie wprost:

– Piotrze, wszystko w porządku? Wyglądasz jak cień człowieka.

Nie odpowiedziałem. Nie umiałem mówić o tym nikomu.

Zosia wróciła do szkoły po miesiącu leczenia. Dzieci szeptały za jej plecami, ktoś napisał na ławce „bękart”. Wróciła do domu zapłakana.

– Tato, dlaczego ludzie są tacy okrutni?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chciałem ją chronić przed całym światem, ale sam byłem bezbronny.

Któregoś dnia zadzwonił telefon stacjonarny – numer zastrzeżony.

– Piotrze… – usłyszałem głos Agnieszki po drugiej stronie – Musiałam odejść. Przepraszam cię za wszystko.

– Dlaczego? Dlaczego mi to zrobiłaś? Dlaczego okłamywałaś mnie przez tyle lat?

– Bałam się… Bałam się stracić ciebie i Zosię. Ale już nie mogłam dłużej udawać.

– Kim jest ojciec Zosi?

Cisza po drugiej stronie trwała wieczność.

– To był ktoś z pracy… To był tylko jeden raz… Potem już nigdy go nie widziałam…

Rozłączyłem się bez słowa.

Przez kolejne tygodnie próbowałem poukładać swoje życie na nowo. Chodziłem z Zosią na kolejne wizyty lekarskie, rozmawiałem z psychologiem szkolnym, próbowałem być dla niej wsparciem mimo własnego bólu.

Pewnego dnia Zosia przyniosła ze szkoły rysunek: była na nim ona i ja trzymający się za ręce pod wielkim sercem.

– Tato… ty zawsze będziesz moim tatą – powiedziała cicho.

Wtedy zrozumiałem: nie liczy się biologia ani krew. Liczy się miłość i obecność.

Zacząłem powoli wychodzić z żałoby po swoim dawnym życiu. Otworzyłem się przed przyjaciółmi, zacząłem rozmawiać z innymi samotnymi ojcami na forach internetowych. Zosia zaczęła chodzić na terapię i powoli odzyskiwała radość życia.

Minął rok od zniknięcia Agnieszki. Nadal nie wiem, gdzie jest i czy jeszcze kiedyś wróci. Ale wiem jedno: jestem ojcem Zosi i zawsze nim będę.

Czasem patrzę na nią i myślę: ile jeszcze tajemnic kryją nasze rodziny? Czy można naprawdę poznać drugiego człowieka? A może najważniejsze to po prostu być – mimo wszystko.