„Dziś zostanę babcią” – Granice matki poza porodówką

– Mamo, proszę… Nie dzwoń do mnie co pięć minut! – głos Agnieszki był napięty, niemal drżący. Stałam w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy, ale nie miałam siły jej wypić.

– Ale ja się martwię! – odpowiedziałam zbyt głośno, czując jak łzy napływają mi do oczu. – Przecież to już czas, powinnaś być w szpitalu!

– Jestem dorosła, mamo. Daj mi trochę przestrzeni, dobrze? – usłyszałam i połączenie zostało przerwane.

Zostałam sama w kuchni, z ciszą, która dźwięczała głośniej niż jakiekolwiek słowa. Mój mąż, Andrzej, wszedł cicho do pomieszczenia. Spojrzał na mnie z troską.

– Daj jej trochę czasu. Ona wie, co robi – powiedział łagodnie.

Ale jak mam dać jej czas? Jak mam nie być przy niej w tej najważniejszej chwili? Przecież to moja córka. Pamiętam, jak sama rodziłam Agnieszkę. Byłam wtedy młoda i przerażona. Moja mama była przy mnie przez cały czas – trzymała mnie za rękę, szeptała słowa otuchy. Teraz ja miałam być tą matką, która stoi na straży, gotowa do pomocy.

Zegar tykał powoli. Każda minuta była jak godzina. O 2:17 w nocy zadzwonił telefon. To była ona.

– Mamo… – usłyszałam cichy głos Agnieszki. – Jedziemy do szpitala. Bartek już pakuje rzeczy.

– Chcesz, żebym przyjechała?

– Nie… Na razie nie. Dam znać, dobrze?

Oparłam się o blat kuchenny i poczułam, jak moje serce pęka na pół. Chciałam być potrzebna. Chciałam być tą osobą, do której dzwoni się w środku nocy po radę, po wsparcie. Ale Agnieszka wybrała inaczej.

Przez kolejne godziny chodziłam po mieszkaniu jak cień. Próbowałam czytać książkę, ale litery rozmywały mi się przed oczami. Andrzej spał w salonie na kanapie, udając spokój, ale widziałam po nim, że też się martwi.

O 6:43 rano zadzwonił telefon. Tym razem to był Bartek.

– Pani Anno… Wszystko dobrze. Agnieszka rodzi. Lekarze mówią, że to jeszcze potrwa.

– Czy mogę przyjechać?

– Lepiej nie… Agnieszka prosiła, żeby na razie nikt nie przyjeżdżał.

Zamknęłam oczy i poczułam ukłucie zazdrości wobec Bartka. To on był teraz najważniejszy. To on trzymał ją za rękę, to on był jej opoką. Ja zostałam gdzieś na drugim planie.

W południe zadzwoniła moja siostra, Irena.

– I co? Już jesteś babcią?

– Jeszcze nie… Agnieszka nie chce, żebym była w szpitalu.

– Daj jej spokój. Pamiętasz, jak mama nas dusiła swoją troską? Może Agnieszka chce inaczej.

Westchnęłam ciężko. Może rzeczywiście przesadzam? Może za bardzo próbuję kontrolować jej życie?

Po południu przyszła wiadomość: „Urodziła się Zosia. 3200 g, 54 cm. Wszystko dobrze.”

Łzy popłynęły mi po policzkach. Zosia… Moja wnuczka! Chciałam natychmiast pobiec do szpitala, zobaczyć ją, przytulić Agnieszkę. Ale wiedziałam już, że muszę poczekać na zaproszenie.

Wieczorem zadzwoniła Agnieszka.

– Mamo… Przepraszam, że tak wyszło. Było ciężko. Bartek był przy mnie cały czas. Potrzebowałam go…

– Rozumiem – odpowiedziałam cicho, choć wcale nie rozumiałam.

– Jutro możesz przyjechać do szpitala. Chciałabym, żebyś poznała Zosię.

Noc była bezsenna. Wspominałam swoje macierzyństwo – te wszystkie noce spędzone przy łóżku Agnieszki, jej pierwsze kroki, pierwsze słowa. Zawsze byłam obok niej. Teraz musiałam nauczyć się być dalej.

Rano ubrałam się odświętnie – biała bluzka, granatowa spódnica. Andrzej zawiózł mnie pod szpital. W poczekalni czekałam z bukietem różowych tulipanów i pluszowym króliczkiem dla Zosi.

Gdy weszłam na salę, zobaczyłam Agnieszkę bladą i zmęczoną, ale szczęśliwą. Bartek trzymał małą Zosię na rękach.

– Mamo… Poznaj swoją wnuczkę – powiedziała cicho Agnieszka.

Podeszłam powoli i spojrzałam na maleńką twarzyczkę Zosi. Łzy znów napłynęły mi do oczu.

– Jest piękna…

Agnieszka uśmiechnęła się słabo.

– Dziękuję ci za wszystko… Ale musisz mi pozwolić być mamą po swojemu.

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Ale wiedziałam już, że muszę odpuścić kontrolę. Że moja rola się zmienia.

Przez kolejne dni pomagałam Agnieszce tyle, ile chciała – gotowałam obiady, robiłam zakupy, tuliłam Zosię tylko wtedy, gdy mi pozwalała. Czułam się czasem niepotrzebna, czasem zbędna. Ale widziałam też radość w oczach córki i jej męża.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole.

– Mamo… Wiem, że ci trudno – zaczęła Agnieszka niepewnie – ale chcę być samodzielna. Chcę sama podejmować decyzje o Zosi.

Spojrzałam na nią długo i uświadomiłam sobie coś ważnego: ona już nie jest moją małą dziewczynką. Jest kobietą i matką.

– Kocham cię – powiedziałam tylko i uścisnęłam jej dłoń.

Teraz siedzę wieczorem w swoim pokoju i patrzę na zdjęcie Zosi w ramce na komodzie. Czuję dumę i smutek jednocześnie. Czy każda matka musi przejść przez ten moment oddania kontroli? Czy potrafimy nauczyć się kochać nasze dzieci z dystansu? Czekam na wasze historie – może razem znajdziemy odpowiedź.