Dom, który nigdy nie był jej – Moja walka o miejsce w rodzinie
— Nie masz tu prawa! — głos Stanisławy przeszył ciszę jak nóż. Stałam w kuchni, trzymając w ręku kubek z herbatą, a jej słowa odbijały się echem w mojej głowie. — To mój dom i nie będę dłużej patrzeć, jak go niszczysz!
Zamarłam. Pięć lat. Pięć długich lat próbowałam zasłużyć na jej akceptację, gotując jej ulubione dania, sprzątając nawet wtedy, gdy nie było co sprzątać, znosząc jej kąśliwe uwagi i spojrzenia pełne pogardy. A teraz, po raz kolejny, usłyszałam to samo: „Nie jesteś tu mile widziana.”
Mój mąż, Paweł, siedział w salonie i udawał, że nie słyszy. Zawsze tak robił. Odkąd zamieszkaliśmy razem z jego matką w tym starym domu na obrzeżach Krakowa, czułam się jak intruz. Stanisława nigdy nie ukrywała swojej niechęci do mnie. „Wieśniaczka” – tak mnie nazywała za plecami, bo pochodziłam z małej miejscowości pod Tarnowem. Dla niej byłam nikim.
Tego dnia jednak coś we mnie pękło. Może to przez zmęczenie, może przez bezsilność. Odpowiedziałam jej spokojnie:
— To nie jest tylko twój dom, Stanisławo.
Spojrzała na mnie z pogardą.
— A czyj niby? Twój? — prychnęła.
— Pawła — powiedziałam cicho. — I mój.
Wybuchła śmiechem.
— Twój? Ty sobie chyba żartujesz! Gdyby nie ja, nie mielibyście gdzie mieszkać! Wszystko tu jest moje! — krzyczała coraz głośniej.
Wtedy poczułam coś dziwnego. Przypomniałam sobie rozmowę sprzed kilku miesięcy z sąsiadką, panią Heleną. Opowiadała mi wtedy o dawnych właścicielach domu i o tym, jak Stanisława wprowadziła się tu po śmierci swojego męża. Coś mi wtedy nie pasowało, ale nie drążyłam tematu.
Po tej kłótni długo nie mogłam zasnąć. Paweł próbował mnie pocieszyć:
— Daj spokój, mama zawsze taka była. Przecież wiesz, że cię kocham.
Ale ja już nie chciałam być tą cichą żoną, która wszystko znosi. Następnego dnia poszłam do urzędu miasta. Poprosiłam o wgląd do księgi wieczystej domu. Urzędniczka spojrzała na mnie z zaciekawieniem i po chwili podała mi dokumenty.
Czytałam je z rosnącym niedowierzaniem. Właścicielem domu był… Paweł. Od ponad dziesięciu lat! Stanisława nigdy nie przepisała na siebie nieruchomości po śmierci męża – dom przeszedł na Pawła jako jedynego spadkobiercę.
Wróciłam do domu z dokumentami w ręku. Stanisława siedziała w kuchni i obierała ziemniaki.
— Musimy porozmawiać — powiedziałam stanowczo.
Spojrzała na mnie spode łba.
— O czym niby?
Podałam jej papiery.
— To są dokumenty własności domu. Paweł jest właścicielem od dziesięciu lat. Ty… ty nigdy nie byłaś właścicielką tego miejsca.
Zbladła. Przez chwilę myślałam, że zemdleje. Ręce zaczęły jej drżeć.
— Kłamiesz… — wyszeptała.
— Nie kłamię. Możesz sama sprawdzić w urzędzie — odpowiedziałam spokojnie.
Wtedy weszła do kuchni moja córka, Zosia. Miała tylko cztery lata i niczego nie rozumiała, ale spojrzała na mnie z troską.
— Mamusiu, co się dzieje?
Przytuliłam ją mocno.
Stanisława długo siedziała w milczeniu. W końcu podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy:
— Myślisz, że to coś zmienia? To ja tu rządziłam przez całe życie! To ja dbałam o ten dom!
— Ale to nie daje ci prawa do traktowania mnie jak intruza — odpowiedziałam cicho.
Przez kolejne dni atmosfera była gęsta jak mgła nad Wisłą jesienią. Paweł próbował rozmawiać z matką, ale ona zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Przestała ze mną rozmawiać, przestała nawet patrzeć mi w oczy.
Zaczęły się plotki wśród sąsiadów. Pani Helena przyszła do mnie pewnego popołudnia:
— Słyszałam, że pokłóciłyście się ze Stanisławą…
Westchnęłam ciężko.
— Nie chciałam tego wszystkiego… Po prostu chciałam być traktowana jak członek rodziny.
Pani Helena pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Ona zawsze była dumna… Ale może teraz coś się zmieni?
Nie wiedziałam. Przez kilka tygodni żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie pod jednym dachem. Zosia zaczęła pytać, dlaczego babcia już się do niej nie uśmiecha. Paweł coraz częściej wracał późno z pracy, byle tylko uniknąć domowych napięć.
Któregoś wieczoru usiadłam przy stole i zaczęłam pisać list do Stanisławy. Napisałam wszystko: o mojej samotności, o tym jak bardzo chciałam być częścią tej rodziny, o bólu, jaki sprawiały mi jej słowa i gesty. List zostawiłam na jej poduszce.
Następnego dnia znalazłam go na stole w kuchni – otwarty i pognieciony. Stanisława siedziała przy oknie i patrzyła gdzieś daleko.
— Przeczytałam — powiedziała cicho. — Nie wiedziałam… że aż tak cię ranię.
Milczałyśmy długo. W końcu podeszła do mnie i dotknęła mojej dłoni.
— Nie umiem być inna… Ale może spróbuję — wyszeptała.
To był pierwszy krok do pojednania. Nie stałyśmy się nagle najlepszymi przyjaciółkami, ale przynajmniej zaczęłyśmy rozmawiać bez krzyku i wyrzutów. Zosia znów mogła bawić się z babcią, a Paweł odetchnął z ulgą.
Czasem zastanawiam się, ile rodzinnych dramatów rodzi się przez niedopowiedzenia i dumę. Czy naprawdę tak trudno jest przyznać się do błędu? Czy warto walczyć o swoje miejsce za wszelką cenę? Może czasem wystarczy po prostu powiedzieć: „Chcę być częścią tej rodziny.”