„Czy naprawdę jestem tu tylko gościem?” — Moje życie w cieniu jego dzieci

— Mamo, a gdzie są moje skarpetki? — głos Kacpra rozbrzmiał w przedpokoju, zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi od łazienki. Zatrzymałam się na moment, z ręcznikiem w dłoni, czując jak narasta we mnie irytacja. To nie ja jestem jego mamą. Ale od tygodnia, odkąd dzieci Marka zamieszkały z nami, słyszę to słowo codziennie.

Marek wszedł do kuchni, niosąc torbę z zakupami. Uśmiechnął się do mnie nieśmiało, jakby przepraszał za cały ten chaos. — Kochanie, pomożesz mi rozpakować? — zapytał cicho. Widziałam w jego oczach zmęczenie i napięcie. Wiedział, że to dla mnie trudne. Wiedział też, że nie miałam dzieci i że przez lata walczyłam z niepłodnością. A jednak podjął decyzję — jego dzieci z pierwszego małżeństwa miały zamieszkać z nami na stałe.

— Skarpetki są w drugiej szufladzie, Kacper — odpowiedziałam chłopcu, starając się nie brzmieć zbyt szorstko. On tylko wzruszył ramionami i wrócił do pokoju, gdzie jego siostra Julia już rozkładała swoje rzeczy na moim ulubionym fotelu.

Przez pierwsze dni próbowałam być miła. Gotowałam ich ulubione naleśniki, pytałam o szkołę, proponowałam wspólne gry planszowe. Ale dzieci były zamknięte w sobie, a Julia patrzyła na mnie z nieufnością. Czułam się jak intruz we własnym domu.

Wieczorem usiedliśmy z Markiem przy stole. On próbował rozmawiać o codziennych sprawach, ja milczałam. W końcu nie wytrzymałam:

— Marek, czy ty naprawdę myślisz, że to się uda? Że ja po prostu stanę się ich matką z dnia na dzień?

Spojrzał na mnie bezradnie. — Nie oczekuję tego od ciebie. Chcę tylko, żebyśmy byli rodziną.

— Ale ja nie jestem ich rodziną! — głos mi się załamał. — Oni mają matkę. Ja jestem… kim? Opiekunką? Przeszkodą?

Marek spuścił głowę. — Przepraszam. Wiem, że to trudne. Ale nie miałem wyboru.

Nie miał wyboru. A ja? Czy ktoś mnie pytał o zdanie? O moje granice?

Nocami leżałam bezsennie, wsłuchując się w szepty zza ściany. Julia płakała do poduszki, Kacper czasem wołał przez sen swoją mamę. Czułam się winna za ich smutek i jednocześnie wściekła na Marka za to, że wrzucił mnie w tę sytuację bez przygotowania.

W pracy byłam coraz bardziej rozkojarzona. Koleżanka z biura, Ania, zauważyła moje zmęczenie.

— Coś się dzieje? — zapytała delikatnie.

— Dzieci Marka u nas mieszkają… — zaczęłam i nagle poczułam napływ łez. — Ja nie umiem być macochą.

Ania pokiwała głową ze zrozumieniem. — To nie jest łatwe. Ale może spróbuj znaleźć z nimi coś wspólnego? Nie musisz być ich matką.

Wieczorem zaproponowałam Julii wspólne pieczenie ciasta. Spojrzała na mnie podejrzliwie.

— Mama zawsze robiła sernik… — powiedziała cicho.

— Może spróbujemy razem? — zaproponowałam ostrożnie.

Julia wzruszyła ramionami, ale po chwili przyszła do kuchni i zaczęłyśmy razem mieszać składniki. Przez chwilę było spokojnie, prawie normalnie.

Ale następnego dnia wszystko wróciło do normy. Kacper pokłócił się z Markiem o komputer, Julia trzaskała drzwiami. Ja czułam się coraz bardziej niewidzialna.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Marka z byłą żoną przez telefon:

— Dzieci tęsknią za tobą… Tak, wiem, ale muszą się przyzwyczaić… Nie, ona się stara… Tak, wiem, że to trudne dla wszystkich…

Poczułam ukłucie zazdrości i żalu. Czy zawsze będę tą drugą? Czy zawsze będę musiała udowadniać swoją wartość?

W weekend odwiedziła nas moja mama. Przywiozła domowy rosół i próbowała rozluźnić atmosferę.

— Dzieci potrzebują czasu — powiedziała mi na osobności. — Ale ty też masz prawo do swoich uczuć.

Wieczorem usiadłam sama na balkonie i patrzyłam na światła miasta. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek poczuję się tu jak u siebie. Czy Marek naprawdę rozumie moją samotność?

Kilka dni później doszło do kłótni. Julia oskarżyła mnie o to, że zabrałam jej miejsce przy stole.

— To był mój fotel! Mama zawsze tam siedziała! — krzyczała przez łzy.

Nie wiedziałam co powiedzieć. Chciałam ją przytulić, ale ona uciekła do swojego pokoju.

Marek próbował mnie pocieszyć:

— Ona musi się przyzwyczaić…

— A ja? — zapytałam cicho. — Ja też muszę się przyzwyczaić?

Czułam się rozdarta między chęcią pomocy a własnym bólem. Każdy dzień był walką o odrobinę normalności.

Czasem łapałam się na myśli: co by było, gdybyśmy nie mieli tych dzieci pod dachem? Czy bylibyśmy szczęśliwsi? Czy Marek byłby inny?

Ale potem widziałam Kacpra śmiejącego się przy śniadaniu albo Julię skupioną nad rysunkiem i czułam ukłucie nadziei.

Może kiedyś znajdziemy wspólny język? Może nauczę się kochać ich na swój sposób?

Dziś wieczorem siedzę sama w kuchni i pytam siebie: czy można być szczęśliwym w rodzinie, która nigdy nie będzie naprawdę twoja? Czy ktoś z was też czuje się czasem jak gość we własnym domu?