Czy krew naprawdę znaczy miłość? Historia Marii z warszawskiego blokowiska

— Mamo, znowu dzwonisz? — głos mojej córki był ostry jak nóż, a każde słowo wbijało się we mnie głębiej. — Czego teraz potrzebujesz?

— Kasiu, kochanie, tylko chciałam zapytać, czy mogłabyś mi przynieść leki z apteki. Dzisiaj nogi odmawiają mi posłuszeństwa… — mój głos drżał, ale starałam się zabrzmieć pogodnie.

— Mamo, przecież wiesz, że pracuję do późna! Nie możesz sama? — westchnęła ciężko. W tle słyszałam dziecięcy śmiech i czyjś pośpieszny głos: „Kasia, wychodzimy!”

— Nie mogę, dziecko… Lekarz zabronił mi wychodzić po tym lodzie. Boję się, że znowu się przewrócę.

— To co mam zrobić? Mam rzucić wszystko i lecieć do ciebie przez pół miasta po jeden lek? — syknęła przez zęby.

— Tylko zapytałam… Przepraszam, że przeszkadzam.

Rozłączyła się. Zostałam sama w kuchni mojego starego mieszkania na Bródnie. Przez okno patrzyłam na śnieg przykrywający blokowe podwórko. Kiedyś chodziłam tam z Kasią za rękę, śmiała się wtedy tak głośno… Teraz nie pamiętam już jej śmiechu.

Byłam kiedyś podporą wszystkiego. Wdowa od trzydziestego ósmego roku życia, sama wychowałam córkę. Pracowałam najpierw w kiosku Ruchu, potem sprzątałam klatki schodowe. Nigdy nie żałowałam żadnej chwili. Wszystko dla niej. Dla mojej Kasi. Gdy poszła na studia, sprzedałam obrączkę po ojcu, żeby kupić jej podręczniki. Gdy wychodziła za mąż za Pawła, sama uszyłam jej suknię ślubną ze starej firanki. Byłam dumna.

Lata minęły. Paweł i ona przeprowadzili się na Ursynów, mają dwójkę dzieci. Wnuki widuję tylko na zdjęciach z Facebooka. Nigdy nie spały u mnie. Zawsze było „nie mamy czasu”, „dzieci chore”, „za daleko”.

Zeszłej zimy przewróciłam się w łazience. Leżałam na zimnych kafelkach kilka godzin, zanim sąsiadka Basia przyszła po sól i mnie znalazła. Kasia przyjechała dopiero następnego dnia.

— Mamo, czemu nie dzwoniłaś? — zapytała bez cienia wyrzutu sumienia.

— Dzwoniłam… ale nie odbierałaś.

— Nie mogę być zawsze dostępna! Mam swoje życie!

Wtedy pierwszy raz poczułam coś nowego — gorycz wobec własnego dziecka.

Dni płynęły powoli. Telewizor był moim jedynym towarzyszem. Czasem siadałam na ławce pod blokiem, ale nikt nie miał czasu na rozmowę. Basia zmarła wiosną. Zostałam sama wśród ścian pamiętających lepsze czasy.

Pewnego dnia zadzwonił domofon.

— Dzień dobry, pani Mario! Jestem Ania z trzeciego piętra. Przyniosłam pani rosół, słyszałam od sąsiadki, że jest pani chora.

Była młoda, miała dwójkę dzieci. Pierwszy raz od dawna ktoś spojrzał na mnie ciepło.

— Dziękuję ci, kochanie… Nie miałam dziś siły nawet zagotować wody na herbatę.

— Jeśli czegoś pani potrzeba, proszę mówić! Moja mama opowiadała mi, jak kiedyś pomagała jej pani w lekcjach matematyki.

Tej nocy pierwszy raz od dawna płakałam nie z żalu, lecz z wdzięczności.

Ale Kasia nie dzwoniła przez kolejne dni. Gdy napisałam jej SMS-a, że źle się czuję, odpisała:

— Mamo, nie mogę teraz! Paweł ma grypę, dzieci chore, a ja mam nadgodziny! Nie widzisz ile mam na głowie?

Nie pisałam więcej.

Pewnego dnia zebrałam się w sobie i pojechałam do niej na Ursynów. Stałam pod drzwiami z torbą pełną ciasta drożdżowego, które piekłam całą noc.

Drzwi otworzyła moja wnuczka Zosia.

— Babciu! — krzyknęła zdziwiona.

Kasia pojawiła się za nią, zmarszczona.

— Co tu robisz bez zapowiedzi?

— Chciałam was zobaczyć… Przyniosłam ciasto, które lubiłaś jako dziecko.

— Mamo, naprawdę nie masz wyczucia! Właśnie szykujemy obiad dla rodziców Pawła. Nie mogłaś zadzwonić?

— Przepraszam… Nie chciałam przeszkadzać…

Serce mi się ścisnęło, gdy drzwi zamknęły się powoli przed moją twarzą.

Wróciłam do domu pieszo przez śnieg. Tego dnia postanowiłam: nie będę już błagać o miłość.

Wiosna przyniosła nową nadzieję dzięki Ani. Codziennie wpadała na herbatę lub przynosiła coś ze sklepu.

— Pani Mario, jest pani jak moja druga babcia! — powiedziała kiedyś, gdy oglądałyśmy razem stare zdjęcia z mojego albumu.

Zaczęłam znów się śmiać. Czułam się potrzebna, gdy opowiadałam Ani jak kisić ogórki albo haftować serwetki. Jej dzieci mówiły do mnie „babciu Marysiu”.

Ale Kasia nie przyszła ani na Wielkanoc, ani na moje urodziny. Przysłała SMS-a:

— Wszystkiego najlepszego! Nie damy rady przyjechać, Zosia ma sprawdzian z matematyki.

Tej nocy nie zmrużyłam oka. Patrzyłam w sufit i pytałam siebie: gdzie popełniłam błąd jako matka?

Pewnego dnia Ania przyniosła mi listy z urzędu:

— Pani Mario, przyszło pismo o zwrocie podatku za mieszkanie!

Spojrzałam na dokumenty i przypomniało mi się, że Kasia nigdy nie pomogła mi z papierami. Wszystko zawsze sama — jak całe życie.

Ania pomogła mi wypełnić wszystko co trzeba. Poczułam wdzięczność do kogoś, kto nie był moją rodziną z krwi.

Latem chodziłyśmy razem na spacer do parku Bródnowskiego z jej dziećmi. Śmiałyśmy się patrząc jak gonią gołębie. Pierwszy raz od lat poczułam spokój w sercu.

Ale pewnego dnia zadzwoniła Kasia:

— Mamo, słyszałam od sąsiadki, że przepisałaś mieszkanie Ani?!

Zaniemówiłam.

— Tak… Ona mi pomaga wtedy, gdy nikt inny nie chce. Kocha mnie jak własną babcię.

— Jak mogłaś?! Jestem twoją córką!

— Byłaś… Ale już nie wiem kim jesteś dla mnie, skoro nie ma cię przy mnie wtedy, gdy najbardziej cię potrzebuję.

Kasia rozłączyła się bez słowa.

Nie płakałam tego dnia. Było mi tylko żal, że tak to się skończyło.

Teraz siedzę w swoim pokoju i słyszę jak Ania i jej dzieci smażą naleśniki w kuchni. Słyszę ich śmiech i czuję ciepło, którego nie miałam od lat.

Czasem patrzę na zdjęcia Kasi i jej rodziny i pytam siebie: Czy krew naprawdę znaczy miłość? Czy matka powinna zawsze wybaczać i dawać wszystko bez względu na to, jak bardzo dziecko ją odtrąca?

Może rodzina to nie ci, którzy noszą twoje nazwisko, ale ci, którzy trzymają cię za rękę wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujesz… Co wy o tym myślicie? Czy powinnam wybaczyć córce czy żyć dalej z tymi, którzy są przy mnie naprawdę?