Cisza za zamkniętymi drzwiami: Dlaczego przestaliśmy czekać na wnuki
— Cicho, Maria, wyłącz światło! — szepnąłem nerwowo, gdy tylko usłyszałem znajome stukanie w drzwi. Moja żona, z kubkiem herbaty w dłoniach, spojrzała na mnie z wyrzutem, ale posłusznie zgasiła lampkę. Siedzieliśmy w ciemności, nasłuchując, jak dziecięce głosy nawołują: „Dziadku! Babciu! To my!”. Przez chwilę miałem ochotę otworzyć drzwi, rzucić się im na szyję, jak dawniej. Ale coś we mnie pękło już dawno temu.
Jeszcze kilka lat temu nie wyobrażałem sobie niedzieli bez śmiechu wnuków w naszym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Zawsze czekaliśmy z Marią na ich wizyty — piekliśmy ciasta, szykowaliśmy zabawy, a ja specjalnie kupowałem nowe puzzle czy książki. Nasz syn, Tomek, i jego żona, Ania, przywozili do nas Olę i Michała niemal co tydzień. Byliśmy szczęśliwi. Ale wszystko zaczęło się zmieniać powoli, niemal niezauważalnie.
Najpierw przyszły drobne nieporozumienia. Ania coraz częściej krytykowała Marię za „staromodne” metody wychowawcze. — Mamo, nie dawaj im tyle słodyczy! — mówiła zniecierpliwiona. — Michał jest uczulony na orzechy! — krzyczała, gdy tylko zobaczyła ciasto z bakaliami. Maria tłumaczyła się nieporadnie, a ja czułem narastające napięcie. Tomek milczał, jakby nie chciał się mieszać.
Potem pojawiły się pretensje o wszystko: że Ola wraca do domu brudna po zabawie w ogrodzie, że Michał nie chce jeść obiadu, bo „babcia źle gotuje”. Z czasem nasze spotkania zamieniły się w pole minowe. Każde słowo mogło wywołać awanturę. Maria płakała po ich wyjściu, a ja czułem się bezsilny.
Pewnej soboty Ania zadzwoniła do mnie z pretensją:
— Panie Janie, czy mógłby pan nie pozwalać Oli bawić się waszym psem? Ona potem nie może spać w nocy!
— Ale przecież ona go uwielbia… — próbowałem tłumaczyć.
— To nieważne! Proszę nas słuchać!
Po tej rozmowie długo siedziałem w kuchni, patrząc w okno. Maria przyszła do mnie i powiedziała cicho:
— Może lepiej, żeby nas rzadziej odwiedzali…
Nie odpowiedziałem wtedy nic. Ale od tamtej pory zacząłem się bać każdej wizyty. Zamiast radości czułem lęk i napięcie. Zaczęliśmy z Marią udawać, że nas nie ma w domu — gasiliśmy światła, wyłączaliśmy telewizor i siedzieliśmy cicho jak myszy. Czasem słyszeliśmy głosy dzieci pod drzwiami, czasem dzwonił Tomek z pytaniem: „Tato, jesteście w domu?”. Kłamałem: „Nie, wyszliśmy na spacer”.
Wstyd mi było przed samym sobą. Przecież zawsze marzyłem o dużej rodzinie, o tym, by dom tętnił życiem. Ale teraz każda wizyta wnuków była dla nas źródłem stresu i bólu.
Pewnego dnia Maria nie wytrzymała. Po kolejnej kłótni z Anią o to, że Ola dostała od niej czekoladę, zamknęła się w sypialni i płakała przez godzinę. Próbowałem ją pocieszyć:
— Może to minie… Może Ania się zmieni…
— Janek — przerwała mi drżącym głosem — ja już nie mam siły. Nie chcę ich widzieć.
Te słowa uderzyły mnie jak obuchem w głowę. Przecież to nasze wnuki! Ale rozumiałem ją doskonale. Każda wizyta kończyła się awanturą lub łzami. Zaczęliśmy więc nie tylko udawać, że nas nie ma — zaczęliśmy naprawdę nie chcieć ich widzieć.
Wkrótce Tomek zadzwonił do mnie wieczorem:
— Tato… czy coś się stało? Dzieci pytają, czemu już do was nie jeździmy.
Zacisnąłem pięści ze złości i bezsilności.
— Tomku… my po prostu… potrzebujemy trochę spokoju.
— Spokoju? Przecież zawsze mówiliście, że dom bez dzieci to pusty dom!
— Czasy się zmieniają…
Po tej rozmowie długo nie mogłem zasnąć. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: pierwsze kroki Oli na naszym dywanie, śmiech Michała podczas zabawy w chowanego… Czy naprawdę tego już nie chcemy?
Ale potem przypominałem sobie te wszystkie upokorzenia: jak Ania patrzyła na nas z góry, jak Tomek milczał zamiast stanąć po naszej stronie… Jakbyśmy byli tylko darmową opiekunką i kucharką do wynajęcia.
Minęły miesiące. Nasz dom ucichł. Maria zaczęła więcej spać, ja coraz częściej wychodziłem na długie spacery po parku. Czasem mijaliśmy sąsiadów z wnukami — ich śmiech bolał jak ukłucie igły.
W końcu przestaliśmy nawet udawać — po prostu nie otwieraliśmy drzwi nikomu z rodziny. Zostaliśmy sami ze swoim żalem i poczuciem winy.
Któregoś wieczoru usiedliśmy razem przy stole. Maria spojrzała na mnie smutno:
— Myślisz, że kiedyś nam wybaczą?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Czasem zastanawiam się: czy mogliśmy zrobić coś inaczej? Czy powinniśmy byli walczyć o kontakt z wnukami za wszelką cenę? A może czasem trzeba pozwolić sobie na spokój — nawet jeśli oznacza to samotność?
Czy ktoś z was też kiedyś musiał wybierać między własnym spokojem a rodziną? Czy można być dobrym dziadkiem i jednocześnie chronić siebie?