„Synu, po co ci chora żona? Może jeszcze nie jest za późno na rozwód?” – Historia, której nie zapomnę

– Synu, po co ci chora żona? Może jeszcze nie jest za późno na rozwód? – te słowa, wypowiedziane przez moją teściową, panią Krystynę, rozbrzmiewają mi w głowie jak echo nawet teraz, kiedy piszę tę historię. Siedziałam wtedy w kuchni, próbując ukryć łzy, a ona stała w drzwiach, patrząc na mojego męża z wyrazem troski i rozczarowania jednocześnie.

Jeszcze dwadzieścia lat temu pani Krystyna była ze mnie dumna. „Ona jest cudowna!” – powtarzała wszystkim sąsiadkom. „Skończyła studia, uczy angielskiego w szkole. Może podróżować gdzie chce.” Dziwiło ją tylko, że zakochałam się w jej synu – Piotrze, mechaniku samochodowym, samouku, ale człowieku o złotym sercu. Wtedy wydawało się jej to romantyczne – przeciwieństwa się przyciągają. Dziś widzę w jej oczach tylko żal i gorycz.

Mój świat runął trzy lata temu, kiedy usłyszałam diagnozę: stwardnienie rozsiane. Najpierw były tylko drobne objawy – zmęczenie, drętwienie nóg. Potem przyszły poważniejsze ataki. Przestałam chodzić do pracy. Z nauczycielki stałam się pacjentką. Piotr próbował być silny dla mnie, ale widziałam, jak coraz częściej wraca do domu przygnębiony i milczący. Nasze życie zamieniło się w niekończący się cykl wizyt u lekarzy, rehabilitacji i czekania na lepsze dni.

Pani Krystyna zaczęła przychodzić częściej. Najpierw z zupą albo świeżym ciastem – zawsze była mistrzynią kuchni. Ale z czasem jej wizyty stawały się coraz bardziej natarczywe. „Piotrek, ty jesteś jeszcze młody. Możesz mieć normalne życie. Po co ci to wszystko?” – mówiła coraz głośniej, nie zważając na to, że jestem w pokoju obok.

Pewnego dnia nie wytrzymałam. Weszłam do kuchni i powiedziałam: – Pani Krystyno, wiem, że nie jestem już tą samą osobą co kiedyś. Ale kocham Piotra i on kocha mnie. Proszę nie mówić takich rzeczy.

Spojrzała na mnie chłodno. – Ty tego nie rozumiesz. On całe życie będzie cię pielęgnował? A co z jego marzeniami? Z jego życiem?

Piotr wszedł wtedy do kuchni i zastał nas w tej napiętej ciszy. – Mamo, przestań – powiedział cicho. – To moja żona.

Ale pani Krystyna nie dawała za wygraną. Zaczęła rozmawiać z sąsiadkami, szepcząc o „biednym Piotrku” i „tej chorej nauczycielce”. Czułam się jak ciężar dla wszystkich wokół. Nawet moja własna matka zaczęła sugerować, żebym „nie była egoistką” i „dała Piotrowi wolność”.

Najgorsze były wieczory. Leżałam w łóżku i słyszałam ciche rozmowy Piotra przez telefon z matką. Czasem płakał. Czasem wychodził na balkon i długo patrzył w ciemność. Bałam się zapytać, czy żałuje naszego małżeństwa.

Pewnej nocy zebrałam się na odwagę.
– Piotrze… jeśli chcesz odejść… rozumiem.

Odwrócił się do mnie gwałtownie.
– Co ty mówisz? Nigdy cię nie zostawię.
– Ale twoja mama…
– Moja mama nie żyje naszym życiem.

Przytulił mnie mocno. Płakaliśmy razem.

Ale presja nie ustawała. Pani Krystyna zaczęła przynosić ulotki o domach opieki. „Tam mają specjalistów” – mówiła z uśmiechem, który miał być współczujący, a był tylko zimny.

W końcu Piotr wybuchł.
– Mamo! Jeśli jeszcze raz powiesz coś takiego, przestanę do ciebie przychodzić!

Pani Krystyna obraziła się na kilka tygodni. W domu zrobiło się ciszej, ale też smutniej. Piotr był rozdarty między mną a matką.

W tym czasie zaczęłam pisać pamiętnik. Opisywałam każdy dzień: swoje lęki, ból, ale też małe radości – jak to, że Piotr przyniósł mi kwiaty bez okazji albo że udało mi się samodzielnie przejść kilka kroków po mieszkaniu.

Któregoś dnia znalazłam w skrzynce list od pani Krystyny:
„Droga Aniu,
Nie umiem pogodzić się z tym, co was spotkało. Boję się o syna i o ciebie. Wiem, że jestem surowa i czasem niesprawiedliwa. Ale pamiętaj: kiedyś naprawdę cię podziwiałam i chciałam dla was szczęścia.
Krystyna”

Przeczytałam ten list wiele razy. Nie odpowiedziałam od razu. Potrzebowałam czasu.

Dziś minęły trzy lata od diagnozy. Nasze życie nie jest łatwe, ale jest nasze. Piotr został przy mnie mimo wszystko. Pani Krystyna czasem dzwoni – już nie mówi o rozwodzie ani domach opieki. Czasem pyta tylko: „Jak się dziś czujesz?”

Często zastanawiam się: czy miłość naprawdę wystarczy, by przetrwać najtrudniejsze chwile? Czy rodzina to wsparcie bezwarunkowe, czy jednak zawsze są jakieś granice? Może ktoś z was zna odpowiedź…