Nie jestem dla nich rodziną, tylko majątkiem – historia Marii z Krakowa
– Mamo, musisz się zgodzić na ten zabieg. Lekarz mówił, że to konieczne – głos Anny drżał, ale nie z troski. Znałam ją zbyt dobrze, by nie wyczuć nuty niecierpliwości.
Leżałam na szpitalnym łóżku, a upalne słońce wlewało się przez brudne okno oddziału internistycznego w Krakowie. Pot lał mi się po czole, a serce biło jak oszalałe. Zięć, Paweł, stał przy drzwiach, nerwowo spoglądając na zegarek.
– Mamo, lekarz powiedział, że musisz podpisać zgodę na operację. Im szybciej, tym lepiej – powtórzyła Anna, ściskając w ręku mój dowód osobisty.
– Dajcie mi chwilę pomyśleć – wyszeptałam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Nie chciałam umierać, ale jeszcze bardziej nie chciałam być dla nich ciężarem.
Gdy wyszli z sali, usłyszałam ich rozmowę na korytarzu:
– Musimy to załatwić szybko. Mama już nie jest taka jak dawniej. Jakby coś się stało… – Anna ściszyła głos.
– Spokojnie, przecież dom jest już przepisany na nią. Po operacji wszystko się ułoży – odpowiedział Paweł.
Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że śnię. Czy naprawdę moja córka i jej mąż myślą tylko o domu? O pieniądzach?
Zawsze byłam dla nich podporą. Po śmierci męża sama wychowywałam Annę. Pracowałam po nocach w szpitalu jako pielęgniarka, żeby niczego jej nie brakowało. Kiedy poznała Pawła, przyjęłam go jak syna. Oddałam im połowę oszczędności na wkład własny do mieszkania. Teraz mieszkali w nowym bloku na Ruczaju, a ja zostałam sama w starym domu na Podgórzu.
Wiedziałam, że Anna ma swoje życie. Rzadko dzwoniła, jeszcze rzadziej wpadała na herbatę. Ale zawsze tłumaczyła się pracą i dziećmi. Wnuki widywałam tylko od święta.
Leżąc w szpitalu, czułam się jak zbędny mebel. Pielęgniarki były uprzejme, ale obce. Sąsiadka z sali chrapała głośno przez całą noc. Anna przychodziła codziennie, ale jej rozmowy były krótkie i rzeczowe:
– Mamo, podpisałaś już te papiery? Lekarz czeka.
Nie pytała, jak się czuję. Nie przyniosła nawet mojej ulubionej herbaty z malinami.
Pewnej nocy obudził mnie ból w klatce piersiowej i strach przed śmiercią. Przypomniałam sobie dzieciństwo Anny: jej pierwsze kroki, łzy po rozbitym kolanie, wspólne pieczenie szarlotki w kuchni… Gdzie to wszystko się podziało?
Po tygodniu wypisali mnie do domu. Anna i Paweł przyjechali po mnie swoim nowym SUV-em.
– Mamo, musisz odpoczywać – powiedziała Anna bez uśmiechu.
– Tak, a najlepiej nie wychodź sama z domu – dodał Paweł.
W drodze milczeliśmy. Czułam się jak pasażer we własnym życiu.
W domu czekała na mnie sterta rachunków i pusta lodówka. Anna zostawiła mi gotowe obiady w plastikowych pudełkach.
– Zadzwonię jutro – rzuciła na odchodne.
Nie zadzwoniła.
Przez kolejne dni leżałam na kanapie i patrzyłam w sufit. Myśli kłębiły się w głowie: Czy naprawdę jestem dla nich tylko ciężarem? Czy liczą tylko na spadek?
Pewnego ranka zadzwonił telefon:
– Dzień dobry pani Mario, tu notariusz Nowak. Chciałem przypomnieć o corocznej aktualizacji testamentu…
Zamknęłam oczy i poczułam nagły przypływ siły.
Tydzień później poszłam sama do notariusza. Upał lał się z nieba, a ja szłam powoli przez Rynek Podgórski, czując każdy krok w kościach.
– Dzień dobry pani Mario! – przywitał mnie pan Nowak z uśmiechem.
– Chciałabym zmienić testament – powiedziałam stanowczo.
Notariusz uniósł brwi:
– Czy coś się stało?
– Tak… Zrozumiałam, że nie jestem dla nich rodziną, tylko majątkiem.
Podpisałam nowy testament. Dom zapisałam Fundacji Pomocy Samotnym Matkom. Oszczędności przeznaczyłam na stypendia dla dzieci z ubogich rodzin.
Wyszłam z kancelarii lżejsza o ciężar lat rozczarowań.
Następnego dnia zadzwoniła Anna:
– Mamo! Byłaś u notariusza? Paweł widział cię przez okno! Co ty zrobiłaś?
– Zmieniłam testament – odpowiedziałam spokojnie.
– Jak to?! Przecież to nasz dom! My mamy dzieci!
– A ja mam tylko siebie – przerwałam jej i rozłączyłam się.
Wieczorem Paweł przyszedł pod mój dom. Stał pod furtką i krzyczał:
– Pani Mario! To niesprawiedliwe! Po tylu latach!
Nie otworzyłam drzwi.
Przez kolejne dni Anna przysyłała mi SMS-y pełne wyrzutów:
„Jak mogłaś nam to zrobić?”
„Myślałaś kiedyś o wnukach?”
„Zawsze byłaś samolubna!”
Początkowo bolało mnie każde słowo. Ale potem poczułam ulgę. Po raz pierwszy od lat mogłam oddychać pełną piersią.
Zaczęłam wychodzić na spacery po parku Bednarskiego. Poznałam tam panią Zofię – wdowę po nauczycielu matematyki. Rozmawiałyśmy godzinami o życiu i samotności.
Pewnego dnia zaprosiła mnie na herbatę:
– Wiesz Mario, czasem lepiej być samemu niż w złym towarzystwie…
Uśmiechnęłam się przez łzy.
Z czasem Anna przestała dzwonić. Wnuki przestały przychodzić na święta. Ale ja nie żałowałam swojej decyzji.
Zaczęłam pomagać w fundacji jako wolontariuszka. Dzieciaki mówiły do mnie „ciociu Mario” i przynosiły własnoręcznie robione laurki.
Czasem wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta.
Czy naprawdę rodzina to tylko więzy krwi? Czy może to ci, którzy są przy nas wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujemy?
Może lepiej być dla kogoś dobrym wspomnieniem niż kolejnym rozczarowaniem? Co wy o tym myślicie?