Letni raj, który zamienił się w burzę: historia pewnego domu i rodziny

Dziś znów wybuchłam. Stałam w środku salonu, zaciśnięte pięści przy bokach, a w głowie tylko jedna myśl: „Dość tego!” — Co to ma w ogóle znaczyć?! — wykrzyczałam, nie panując już nad drżeniem głosu. Rozglądałam się po pokoju, jakby meble miały mi odpowiedzieć na to pytanie. — Znowu?! Trzeci raz w tym miesiącu! Jak długo mam jeszcze to znosić?!

Mój mąż, Marek, siedział na kanapie z telefonem w ręku. Nawet nie podniósł wzroku. — Przesadzasz, Anka — mruknął pod nosem. — To tylko drobnostka.

Drobnostka? Zalana łazienka, popsuty piec i teraz… przeciekający dach. Nasz nowy dom, nasz letni raj, miał być spełnieniem marzeń. Odkładaliśmy na niego przez lata. W końcu, po tylu wyrzeczeniach, przeprowadziliśmy się tu w czerwcu. Miało być idealnie: śniadania na tarasie, dzieci biegające boso po trawie, wieczory przy grillu z sąsiadami. Tymczasem od pierwszego dnia coś szło nie tak.

— Mamo, Ola znowu zabrała mi tablet! — wrzasnął Kuba z drugiego końca korytarza. — Powiedz jej coś!

Ola wbiegła do salonu, tupiąc nogami. — To nieprawda! On sam mi go oddał!

— Cisza! — krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. — Czy wy naprawdę musicie się ciągle kłócić? Czy nie możemy choć raz spędzić spokojnego dnia?

Marek spojrzał na mnie z irytacją. — Może gdybyś trochę odpuściła i nie robiła afery o każdą rzecz…

— A może gdybyś ty w końcu coś naprawił albo chociaż zadzwonił po fachowca?! — przerwałam mu ostro.

Wiedziałam, że to nie jest tylko o dachu czy tablecie. To wszystko narastało od tygodni. Marek coraz częściej znikał na długie spacery z psem albo zamykał się w garażu pod pretekstem „majsterkowania”. Ja próbowałam ogarnąć dom, dzieci i własne emocje. Zamiast letniego raju mieliśmy pole minowe.

Wieczorem usiadłam na tarasie z kubkiem zimnej herbaty. Słońce powoli zachodziło za lasem, a powietrze pachniało świeżo skoszoną trawą. Przez chwilę było cicho. Słyszałam tylko śmiech dzieci bawiących się gdzieś za domem i cichy szum liści. Przypomniałam sobie dzień przeprowadzki: Marek trzymał mnie za rękę, a dzieci biegały po pustych pokojach, wyobrażając sobie swoje nowe życie. Wtedy wydawało się, że wszystko jest możliwe.

Nagle usłyszałam trzask drzwi. Ola wybiegła na taras ze łzami w oczach.

— Mamo… Kuba powiedział, że mnie nienawidzi — wyszeptała.

Przytuliłam ją mocno. — On tak nie myśli, kochanie. Po prostu jest zły.

— Dlaczego wszyscy są tu tacy źli? — zapytała przez łzy.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Może dlatego, że wszyscy byliśmy rozczarowani? Każdy z nas miał swoje wyobrażenia o tym domu i lecie, które miało być inne niż wszystkie poprzednie.

Następnego dnia rano obudził mnie hałas za oknem. Marek stał na drabinie i próbował coś naprawić przy rynnie. Przez chwilę patrzyłam na niego z okna sypialni. Był zmęczony, przygarbiony, jakby cały ciężar tego domu spadł na jego barki.

Zeszłam na dół i zrobiłam kawę. Dzieci jeszcze spały. Usiadłam przy stole i poczułam nagle ogromną samotność. W nowym domu nie mieliśmy jeszcze przyjaciół ani rodziny blisko siebie. Sąsiedzi byli mili, ale trzymali dystans.

Po południu przyszła pani Basia z naprzeciwka z ciastem drożdżowym.

— Słyszałam, że macie trochę kłopotów z dachem — powiedziała cicho.

Poczułam wstyd. Chciałam być tą idealną sąsiadką z uśmiechem na twarzy i zadbanym ogródkiem.

— Tak… wszystko się sypie — przyznałam bezradnie.

Pani Basia uśmiechnęła się ciepło.

— Każdy nowy dom to wyzwanie. My też mieliśmy swoje kryzysy. Najważniejsze to nie dać się zwariować i rozmawiać ze sobą.

Wieczorem spróbowałam porozmawiać z Markiem.

— Pamiętasz, jak marzyliśmy o tym domu? — zaczęłam niepewnie.

Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

— Pamiętam… Ale chyba nie tak to sobie wyobrażaliśmy.

— Może za bardzo chcieliśmy, żeby wszystko było idealne? Może musimy nauczyć się odpuszczać?

Marek westchnął ciężko.

— Chciałem cię uszczęśliwić… A mam wrażenie, że tylko cię zawodzę.

Poczułam łzy pod powiekami.

— Nie zawodzisz mnie… Po prostu musimy być razem w tym wszystkim. Nawet jeśli jest trudno.

Przez kolejne dni staraliśmy się rozmawiać więcej i mniej się kłócić. Dzieci powoli przyzwyczajały się do nowego miejsca. Zaczęliśmy zapraszać sąsiadów na kawę i wspólne grille. Dom przestał być tylko źródłem problemów — zaczął być miejscem, gdzie razem przeżywamy trudności i radości.

Czasem jednak wracam myślami do tamtego dnia w salonie i pytam siebie: czy naprawdę można stworzyć idealny dom? A może szczęście to po prostu umiejętność bycia razem mimo wszystkich niedoskonałości? Co o tym myślicie?