Pod jednym dachem z teściową: Moja walka o własny dom i szczęście

– Znowu nie posoliłaś ziemniaków, Aniu. Markowi tak nie smakuje – usłyszałam głos pani Haliny, zanim jeszcze zdążyłam postawić garnek na stole. W jej oczach widziałam cień rozczarowania, jakby kolejny raz zawiodłam na najważniejszym froncie: w kuchni, w jej królestwie.

Wzięłam głęboki oddech. „Nie płacz. Nie teraz”, powtarzałam sobie w myślach. Mark siedział przy stole, wpatrzony w ekran telefonu, udając, że nie słyszy. Wiedziałam, że czuje się rozdarty – między mną a matką. Ale to ja codziennie musiałam znosić jej uwagi, jej obecność, jej kontrolę nad każdym aspektem naszego życia.

Kiedy się pobraliśmy, nie mieliśmy wyboru. Mark pracował na pół etatu w bibliotece miejskiej, ja dopiero zaczynałam staż w szkole podstawowej. Wynajem kawalerki w Warszawie był poza naszym zasięgiem. Pani Halina zaproponowała, żebyśmy zamieszkali z nią w jej trzypokojowym mieszkaniu na Ursynowie. „Przecież to tylko na chwilę”, mówiła. „Pomożecie mi trochę, a ja wam”.

Na początku nawet się cieszyłam. Była wdową od kilku lat, wydawała się ciepła i otwarta. Ale już po tygodniu wiedziałam, że popełniliśmy błąd. Każdy nasz ruch był pod obserwacją. Każda rozmowa podsłuchiwana przez drzwi kuchni.

– Aniu, nie zostawiaj prania na noc w pralce, bo śmierdzi – mówiła rano.
– Marku, nie zapomnij zabrać śmieci – rzucała przez ramię, kiedy wychodził do pracy.

Czułam się jak intruz we własnym domu.

Najgorsze były wieczory. Kiedy zamykaliśmy się z Markiem w naszym pokoju, słyszałam jej kroki na korytarzu. Czasem pukała bez powodu.

– Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku – tłumaczyła się.

Ale wiedziałam, że chodzi o coś innego. O kontrolę. O to, żebyśmy nie zapomnieli, kto tu rządzi.

Z czasem zaczęły się kłótnie. Najpierw ciche sprzeczki z Markiem.

– Powiedz coś swojej mamie – prosiłam go szeptem.
– Aniu, ona się stara… Po prostu taka jest – odpowiadał bezradnie.

Potem już nie wytrzymywałam.

– Pani Halino, proszę nie przestawiać moich rzeczy w łazience! – wybuchłam pewnego ranka.
– To moja łazienka! – krzyknęła. – Mój dom!

Mark stał wtedy między nami jak dziecko podczas rozwodu rodziców. Widziałam łzy w jego oczach. Ale nikt nie płakał tak często jak ja.

Najgorszy był dzień, kiedy wróciłam do domu wcześniej i usłyszałam rozmowę przez telefon.

– Ona nie nadaje się dla Marka – mówiła pani Halina do swojej siostry. – Nic nie umie zrobić dobrze. On mógłby mieć lepszą żonę.

Zamarłam za drzwiami kuchni. Poczułam się jak śmieć. Przez kolejne dni nie mogłam patrzeć Markowi w oczy.

– Dlaczego ona mnie nienawidzi? – zapytałam go wieczorem.
– Nie nienawidzi… Po prostu trudno jej zaakceptować zmiany – próbował tłumaczyć.
– A ty? Zaakceptujesz to, że nigdy nie będziemy mieć własnego życia?

Milczał długo. Potem wyszedł z pokoju i długo rozmawiał z matką. Słyszałam podniesione głosy, trzaskanie drzwiami.

Następnego dnia pani Halina była milcząca i chłodna jak lód.

Przez kolejne miesiące żyliśmy jak współlokatorzy na wojennej ścieżce. Każdy dzień zaczynał się od napięcia i kończył łzami. Przestałam zapraszać znajomych do domu. Wstydziłam się tego, jak żyjemy.

Pewnego wieczoru wróciłam późno ze szkoły. W kuchni siedziała pani Halina i płakała cicho nad kubkiem herbaty.

– Przepraszam… – wyszeptała nagle, kiedy weszłam do środka.
Zatrzymałam się zaskoczona.
– Za co?
– Za wszystko… Za to, że cię ranię. Ja po prostu boję się zostać sama…

Usiadłam naprzeciwko niej. Po raz pierwszy zobaczyłam w niej nie wroga, ale samotną kobietę, która straciła męża i syna oddającego serce innej kobiecie.

Rozmawiałyśmy długo tej nocy. O jej lękach, o moich marzeniach o własnym domu. O tym, jak trudno jest pogodzić dwie kobiety pod jednym dachem.

Kilka tygodni później Mark dostał propozycję pracy w Poznaniu. To była nasza szansa.

– Mamo… Musimy spróbować sami – powiedział mu pewnego ranka.
Pani Halina milczała długo, a potem tylko skinęła głową.

Wyprowadziliśmy się po cichu, bez łez i awantur. Pierwszej nocy w wynajętej kawalerce płakałam ze szczęścia i strachu jednocześnie. Bałam się tej wolności, ale jeszcze bardziej bałam się powrotu do tamtego życia.

Dziś mamy już własne mieszkanie i córkę Zosię. Pani Halina odwiedza nas czasem na weekendy. Nadal bywa apodyktyczna i krytyczna, ale już wiem: to nie ja jestem problemem. To jej samotność i lęk przed utratą kontroli.

Czasem patrzę na Marka i pytam siebie: ile kobiet w Polsce przeżywa to samo? Ile z nas musi walczyć o własny dom pod cudzym dachem? Czy można kochać i jednocześnie walczyć o siebie?

A wy? Czy też musieliście kiedyś wybrać między lojalnością wobec rodziny a własnym szczęściem?