W cieniu oczekiwań: Historia Marty, która chciała być kimś więcej
– Marta, ile razy mam ci powtarzać, że z takim podejściem do życia niczego nie osiągniesz? – głos mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, z dłonią zaciśniętą na szklance, i czułam, jak łzy napływają mi do oczu.
– Mamo, ja się staram… – wyszeptałam, ale ona już odwracała się na pięcie, zostawiając mnie z poczuciem winy i wstydu.
Od dziecka słyszałam, że powinnam być lepsza. Lepiej się uczyć, lepiej wyglądać, mieć więcej znajomych. W podstawówce byłam tą cichą dziewczyną z ostatniej ławki, której nikt nie zapraszał na urodziny. Mama powtarzała: „Musisz być przebojowa jak Ania od Kowalskich! Zobacz, jak ona sobie radzi!”
Ale ja nie byłam Anią. Byłam Martą – nieśmiałą, zaczytaną w książkach dziewczyną, która marzyła o tym, by ktoś ją po prostu zaakceptował. Tata był inny niż mama – milczący, zamknięty w sobie. Po pracy siadał przed telewizorem i nie odzywał się do nikogo. Czasem myślałam, że nawet nie zauważa mojego istnienia.
Najgorsze były niedzielne obiady u babci. Cała rodzina przy stole, a babcia z dumą opowiadała o sukcesach mojej kuzynki Kasi: „Kasia wygrała olimpiadę matematyczną! Kasia dostała się na medycynę!” A potem patrzyła na mnie z tym swoim pobłażliwym uśmiechem: „A ty, Martusiu? Co u ciebie?”
Zawsze odpowiadałam coś zdawkowego. Nikt nie wiedział, że wieczorami płaczę w poduszkę, bo czuję się nikim. Że boję się odezwać na lekcji, bo ktoś się ze mnie wyśmieje. Że marzę o tym, by choć raz usłyszeć od mamy: „Jestem z ciebie dumna.”
Liceum było jeszcze gorsze. Trafiłam do klasy pełnej przebojowych dziewczyn – Magda, Kinga, Ola – wszystkie piękne, modne, pewne siebie. Ja wciąż nosiłam te same dżinsy i sweter po starszej siostrze. Na przerwach stałam pod ścianą i udawałam, że czytam książkę.
Pamiętam ten dzień, kiedy Magda podeszła do mnie pierwszy raz:
– Ej, Marta! Ty naprawdę nie masz Instagrama? – zapytała z niedowierzaniem.
– Nie… – odpowiedziałam cicho.
– To jak ty żyjesz? – zaśmiała się i odeszła z koleżankami.
Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą wściekłość. Na siebie – że jestem taka nijaka. Na mamę – że nigdy nie pozwoliła mi być sobą. Na świat – że wymaga ode mnie rzeczy niemożliwych.
Zaczęłam się zmieniać. Malowałam się ukradkiem w szkolnej łazience, pożyczałam ubrania od siostry. Założyłam Instagrama i wrzucałam zdjęcia kawy i książek, choć nikt ich nie lajkował. Próbowałam być taka jak one.
Ale im bardziej starałam się dopasować, tym bardziej czułam się pusta. Każdego dnia zakładałam maskę i wracałam do domu wykończona udawaniem.
Pewnego wieczoru mama weszła do mojego pokoju bez pukania:
– Co ty robisz przy tym komputerze całymi nocami? Uczysz się chociaż?
– Tak… – skłamałam.
– Bo jak zawalisz maturę, to zobaczysz! – rzuciła i trzasnęła drzwiami.
Matura była dla mnie jak wyrok. Uczyłam się po nocach, piłam kawę litrami i modliłam się, żeby nie zawieść mamy. Kiedy przyszły wyniki – zdałam dobrze, ale nie najlepiej. Mama nawet nie spojrzała mi w oczy:
– Kasia miała lepszy wynik.
Wtedy coś we mnie pękło. Przez całe lato zamykałam się w pokoju i unikałam rodziny. Przyjaciele? Nie miałam żadnych. Czułam się jak cień człowieka.
Na studiach w Warszawie myślałam, że będzie inaczej. Nowe miasto, nowi ludzie – może tu ktoś mnie doceni? Ale szybko okazało się, że wszyscy są jeszcze bardziej pewni siebie niż w liceum. Koleżanki z roku opowiadały o podróżach po świecie i stażach w korporacjach. Ja pracowałam na kasie w Biedronce, żeby mieć na czynsz.
Czasem dzwoniła mama:
– Jak tam studia? Masz już chłopaka?
– Nie mam czasu na chłopaków…
– No tak… Ale Kasia już zaręczona! Widzisz? Można?
Zaczęłam unikać rozmów z rodziną. Wstydziłam się swojego życia – tego, że nie jestem nikim wyjątkowym. Że nie mam sukcesów do pokazania na Facebooku.
Pewnego dnia poznałam Pawła – kolegę z pracy. Był inny niż wszyscy: spokojny, cichy, słuchał tego co mówię. Zaczęliśmy się spotykać po pracy – chodziliśmy na spacery nad Wisłę, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym.
– Marta, dlaczego zawsze jesteś taka spięta? – zapytał kiedyś.
– Bo boję się… że nigdy nie będę wystarczająco dobra.
– Dla kogo?
Nie umiałam odpowiedzieć.
Paweł był pierwszą osobą, przy której mogłam być sobą. Ale nawet wtedy głos mamy siedział mi w głowie: „Nie zmarnuj tego! Nie rozczaruj nas!”
Kiedy powiedziałam rodzicom o Pawle, mama skrzywiła się:
– Pracuje w sklepie? A co on zamierza robić w życiu?
– Mamo… On jest dobrym człowiekiem.
– Dobrocią świata nie zwojujesz!
Znowu poczułam się jak dziecko. Znowu chciałam uciec.
Z Pawłem było coraz trudniej – czuł moją niepewność i dystans. W końcu powiedział:
– Marta… Jeśli sama siebie nie pokochasz, nikt cię nie przekona, że jesteś coś warta.
Zerwaliśmy kilka tygodni później.
Przez kolejne miesiące żyłam jak automat: praca-studia-dom-praca-studia-dom. Czasem patrzyłam w lustro i widziałam obcą osobę. Kim jestem? Czy kiedykolwiek będę szczęśliwa?
Pewnego dnia zadzwoniła siostra:
– Marta… Mama jest w szpitalu. Zawał.
Wszystko przestało mieć znaczenie. Pojechałam do rodzinnego miasta pierwszym pociągiem. W szpitalu zobaczyłam mamę bladą i słabą jak nigdy wcześniej.
– Przepraszam… – wyszeptała przez łzy. – Chciałam tylko… żebyś była szczęśliwa.
Po raz pierwszy poczułam współczucie zamiast gniewu.
Po powrocie do Warszawy zaczęłam terapię. Uczyłam się mówić „nie”, stawiać granice i doceniać siebie za to kim jestem – a nie za to co osiągam.
Minęły dwa lata. Dziś pracuję jako bibliotekarka w małej dzielnicowej bibliotece. Nie mam miliona znajomych ani spektakularnych sukcesów na Instagramie. Ale codziennie rozmawiam z ludźmi o książkach i czuję się potrzebna.
Mama czasem dzwoni i pyta: „A może spróbujesz czegoś więcej?” Uśmiecham się wtedy do siebie i odpowiadam: „Mamo, jestem szczęśliwa.”
Czy to wystarczy? Czy naprawdę musimy być kimś wyjątkowym dla świata, żeby poczuć się wartościowe? A może wystarczy być sobą – nawet jeśli to znaczy być tylko Martą?