Ostatni Strażnik Zalasu

— Nie zostawiaj mnie tu, synu — mój głos drżał, gdy patrzyłem na plecy Piotra, znikające za furtką. Odpowiedział tylko krótkim machnięciem ręki, nawet się nie obejrzał. Zostałem sam na środku podwórza, a jedynym świadkiem tej sceny był mój pies, Burek, który położył łeb na moim kolanie i westchnął ciężko, jakby rozumiał wszystko lepiej niż ludzie.

Wieś Zalas, tonąca w cieniu wiekowych sosen i brzóz, powoli gasła. Nie tak dawno tętniła życiem, lecz teraz z setki zagród pozostało zaledwie kilkanaście, gdzie swoją starość kończyli zapomniani przez świat starcy. Dawniej Zalas kwitł: solidne drewniane chaty, kryte pociemniałym od czasu gontem, przechowywały pamięć o dniach, gdy miejscowi rzemieślnicy słynęli z uprzęży i wozów. Teraz cisza była tak gęsta, że słyszałem własne myśli odbijające się echem od ścian pustego domu.

Piotr przyjechał tylko po to, żeby zabrać resztę rzeczy matki. Po jej śmierci nie miał już powodu tu wracać. „Tato, sprzedaj to wszystko i chodź do miasta. Tu nie ma już życia” — powtarzał mi przez ostatnie miesiące. Ale jak miałem zostawić dom, w którym przeżyłem całe życie? Każda deska tej chałupy pamiętała śmiech moich dzieci, zapach świeżego chleba pieczonego przez Zofię i ciepło rodzinnych świąt. Teraz zostałem sam z Burkiem i wspomnieniami.

Burek był moim cieniem. Pojawił się u nas pięć lat temu — ktoś go podrzucił pod bramę w środku zimy. Był wtedy szczeniakiem, przemarzniętym do kości. Zofia od razu go przygarnęła: „To znak od losu, Janusz!” — śmiała się wtedy. Teraz Burek był już stary, siwy na pysku, ale wierny jak nikt inny. To on pierwszy wyczuwał moje smutki i lęki.

Wieczorami siadałem na ławce przed domem i patrzyłem na zachodzące słońce. Czasem wydawało mi się, że słyszę głosy sąsiadów: śmiech Staszka spod lasu, nawoływania dzieci biegających po polach. Ale to były tylko echa przeszłości. Z nowych mieszkańców został tylko pan Władek — wdowiec z końca wsi — i pani Helena, która codziennie rano szła do kapliczki modlić się za dusze zmarłych.

Pewnego dnia Burek zaczął szczekać inaczej niż zwykle. Wyszedłem przed dom i zobaczyłem obcego mężczyznę stojącego przy płocie. Był ubrany w garnitur, zupełnie niepasujący do błotnistych dróg Zalasu.

— Dzień dobry panu — powiedział chłodno. — Jestem Adam Nowak z agencji nieruchomości. Chciałem porozmawiać o sprzedaży pańskiej posesji.

Poczułem nagły ucisk w piersi. — Nie jestem zainteresowany — odpowiedziałem ostro.

— Proszę się zastanowić. Wieś umiera. Może lepiej zacząć nowe życie gdzie indziej? — uśmiechnął się sztucznie.

Zamknąłem furtkę przed jego nosem. Burek warczał cicho jeszcze długo po jego odejściu.

Tamtej nocy nie mogłem spać. Myśli kłębiły mi się w głowie: czy rzeczywiście jestem uparty? Czy Piotr ma rację? Przecież nie mam już siły orać pola ani naprawiać dachu. Ale co zrobię w mieście? Tam nikt mnie nie zna, nikt nie zapyta o zdrowie ani nie poda ręki na powitanie.

Kilka dni później przyszła burza. Wiatr zerwał kilka dachówek, a stara jabłoń przewróciła się na płot. Burek biegał niespokojnie wokół domu, jakby chciał mnie ostrzec przed czymś złym. Wtedy zadzwonił telefon.

— Tato, słyszałem o burzy. Wszystko w porządku? — głos Piotra był pełen troski.

— Jakoś sobie radzę — odpowiedziałem szorstko.

— Przyjadę w weekend i pomogę naprawić dach — obiecał.

Ale nie przyjechał. Zadzwonił tylko raz jeszcze: „Przepraszam, coś mi wypadło w pracy”.

Zacząłem coraz częściej rozmawiać z Burkiem jak z człowiekiem.

— Widzisz, stary? Zostaliśmy sami na tym świecie — mówiłem mu wieczorami, głaszcząc jego szorstką sierść.

Pewnego ranka Burek nie podszedł do miski. Leżał pod stołem i ciężko oddychał. Próbowałem go podnieść, ale tylko spojrzał na mnie smutnymi oczami.

— Nie możesz mnie teraz zostawić — wyszeptałem ze łzami w oczach.

Zadzwoniłem do weterynarza z sąsiedniej wsi. Przyjechał po godzinie.

— To już starość — powiedział cicho, badając psa. — Możemy mu tylko ulżyć w cierpieniu.

Tej nocy siedziałem przy Burku do rana. Opowiadałem mu o dawnych czasach: o tym, jak Piotr uczył się jeździć rowerem po naszym podwórzu; jak Zofia piekła ciasto na niedzielę; jak razem chodziliśmy na grzyby do lasu za domem. Burek patrzył na mnie spokojnie, jakby rozumiał każde słowo.

Nad ranem poczułem jego ostatni oddech na dłoni.

Zostałem sam.

Przez kolejne dni chodziłem po pustym domu jak cień samego siebie. Nawet pan Władek przestał zaglądać — pewnie bał się mojej samotności jak zarazy.

Któregoś dnia usiadłem na ławce przed domem i spojrzałem na opustoszałą wieś. Słońce zachodziło za lasem, a wiatr szumiał w koronach sosen tak samo jak wtedy, gdy byłem dzieckiem.

Czy człowiek może żyć bez nadziei? Czy warto trzymać się wspomnień, gdy wszystko wokół przemija? Może czas pogodzić się z losem i pozwolić odejść temu, co kochaliśmy najbardziej?

Czasami myślę: czy gdybym wtedy poszedł za synem do miasta, byłbym szczęśliwszy? A może prawdziwe szczęście to umieć zostać wiernym sobie aż do końca?