Niespodziewana radość Haliny Janiszewskiej: Za zamkniętymi drzwiami perfekcyjnego życia
– Znowu wróciłeś pijany? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć stanowczo. Stałam w progu kuchni, patrząc na Andrzeja, który chwiał się przy stole, próbując zdjąć buty. W powietrzu unosił się zapach taniego alkoholu i rozczarowania. Była już prawie północ, a ja od kilku godzin udawałam przed córką, że wszystko jest w porządku.
Nazywam się Halina Janiszewska. Mam czterdzieści trzy lata, jestem docentem i kierowniczką katedry literatury współczesnej na Uniwersytecie Warszawskim. W pracy jestem szanowana – studenci piszą o mnie w superlatywach, koledzy z wydziału podziwiają moją wiedzę i organizację. Nikt nie wie, że każdego wieczoru wracam do domu, który jest moją twierdzą i więzieniem jednocześnie.
Andrzej był kiedyś innym człowiekiem. Poznaliśmy się na studiach – on był duszą towarzystwa, ja cichą prymuską. Zakochałam się w jego śmiechu, spontaniczności i tym, jak potrafił rozświetlić każdy dzień. Po ślubie przez kilka lat byliśmy szczęśliwi. Potem pojawiły się pierwsze problemy w jego pracy, stres, niepewność. Zaczął pić „dla relaksu”, potem „bo koledzy”, aż w końcu pił codziennie. Próbowałam rozmawiać, prosić, grozić. Nic nie działało.
W pracy nigdy nie daję po sobie poznać, że coś jest nie tak. Każdego ranka zakładam perfekcyjnie wyprasowaną koszulę, delikatny makijaż i uśmiech, który ma przekonać świat, że jestem szczęśliwa. Nawet moja najbliższa przyjaciółka z katedry, Ewa, nie wie o moim dramacie. Czasem mam wrażenie, że gdybym komukolwiek powiedziała prawdę, wszystko by się rozpadło – moja reputacja, szacunek studentów, poczucie własnej wartości.
Najtrudniejsze są wieczory. Kiedy zamykam za sobą drzwi mieszkania na Ochocie i słyszę ciszę przerywaną tylko szelestem papierów mojej córki Zosi uczącej się do matury. Zosia udaje, że nie widzi problemu ojca. Czasem słyszę jej cichy płacz w nocy i wtedy czuję się najgorszą matką na świecie.
Pewnego dnia wszystko się zmieniło. To był zwykły czwartek – prowadziłam seminarium o poezji Miłosza, kiedy dostałam SMS-a od sąsiadki: „Pani Halino, proszę wrócić do domu jak najszybciej. Coś się stało z Andrzejem.” Serce podeszło mi do gardła. Przeprosiłam studentów i wybiegłam z sali.
W domu zastałam Andrzeja leżącego na podłodze w kuchni. Sąsiadka już wezwała pogotowie. Lekarz powiedział mi później na korytarzu: – Pani mąż miał atak padaczki alkoholowej. To cud, że żyje.
Przez kilka dni Andrzej leżał w szpitalu. Po raz pierwszy od lat miałam w domu spokój – ciszę bez strachu i napięcia. Zosia zaczęła się uśmiechać. Ja mogłam spać całą noc bez nasłuchiwania kroków w przedpokoju.
Kiedy Andrzej wrócił do domu, był inny. Milczący, przygaszony, jakby przestraszony własnym cieniem. Przez kilka dni nie pił. Potem przyszedł do mnie do kuchni i powiedział: – Halina… ja chyba potrzebuję pomocy.
Nie wierzyłam własnym uszom. Przez lata próbowałam go namówić na terapię – zawsze odmawiał, wyśmiewał psychologów i twierdził, że „sam sobie poradzi”. Tym razem jednak coś w nim pękło.
Zaczęliśmy chodzić razem na spotkania Al-Anon i AA. Pierwsze tygodnie były piekłem – Andrzej miał huśtawki nastrojów, czasem wracał zły i roztrzęsiony. Ja czułam się jak na polu minowym – każdy dzień mógł przynieść katastrofę albo nadzieję.
W pracy nikt niczego nie zauważył. Nadal byłam tą samą Haliną Janiszewską – wymagającą wykładowczynią z nieskazitelną reputacją. Ale wewnątrz zaczęłam się zmieniać. Po raz pierwszy od lat poczułam coś na kształt nadziei.
Najtrudniejsze były rozmowy z Zosią. Pewnego wieczoru usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole i zapytała: – Mamo… czy tata kiedyś przestanie pić? Czy będziemy jeszcze normalną rodziną?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przytuliłam ją mocno i powiedziałam tylko: – Robimy wszystko, co możemy.
Minęły miesiące. Andrzej miał wzloty i upadki – czasem wracał do picia na kilka dni, potem znów próbował walczyć ze sobą. Ja nauczyłam się nie brać odpowiedzialności za jego decyzje. Skupiłam się na sobie i Zosi.
Któregoś dnia dostałam propozycję objęcia funkcji dziekana wydziału. To było spełnienie moich zawodowych marzeń – awans, prestiż, nowe możliwości rozwoju naukowego. Ale wiedziałam też, że to oznacza jeszcze więcej obowiązków i mniej czasu dla rodziny.
Wieczorem usiadłam z Andrzejem przy stole i powiedziałam mu o propozycji:
– Co o tym myślisz?
– Halina… zasługujesz na to – odpowiedział cicho. – Nie mogę ci już dłużej przeszkadzać w życiu.
Patrzyliśmy na siebie długo w milczeniu. W jego oczach zobaczyłam smutek i coś jeszcze – może żal do siebie samego?
Zdecydowałam się przyjąć stanowisko dziekana. Wiedziałam już wtedy, że nie mogę poświęcać całego życia dla kogoś, kto nie chce lub nie potrafi się zmienić dla siebie samego.
Dziś minął rok od tamtych wydarzeń. Andrzej nadal walczy ze swoim demonem – czasem wygrywa, czasem przegrywa. Ja nauczyłam się żyć swoim życiem i nie ukrywać już przed sobą prawdy o naszej rodzinie.
Czasem zastanawiam się: ile jeszcze kobiet takich jak ja codziennie zakłada maskę perfekcji? Ile z nas boi się przyznać do własnej słabości? Czy naprawdę musimy być zawsze silne? A może czasem warto pozwolić sobie na kruchość i poprosić o pomoc?