Miłość, która nie miała prawa się zdarzyć: Dziennik Weroniki
Zostaw mnie w spokoju! Nie obiecywałem ci małżeństwa! I w ogóle nie wiem, czyje to dziecko. — słowa Witolda rozbrzmiewały w mojej głowie jak echo, które nie chciało ucichnąć. Stałam na środku kuchni, trzymając się blatu, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Przez uchylone okno wpadał zapach świeżo skoszonej trawy, a ja czułam, jakby świat wokół mnie się zatrzymał. Czy to naprawdę się dzieje? Czy to ten sam Witold, który jeszcze miesiąc temu przynosił mi kwiaty i szeptał do ucha, że jestem jego całym światem?
Wszystko zaczęło się tak niewinnie. Poznaliśmy się na szkoleniu w Krakowie. Ja — Weronika, trzydziestodwuletnia nauczycielka języka polskiego z małego miasteczka pod Tarnowem. On — Witold, przystojny, pewny siebie przedstawiciel handlowy z Warszawy. Od razu poczułam do niego coś więcej niż tylko sympatię. Był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam: dowcipny, szarmancki, potrafił słuchać. Po kilku dniach szkolenia zaprosił mnie na spacer po Plantach. Rozmawialiśmy do późna, śmialiśmy się i żartowaliśmy, jakbyśmy znali się od lat.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kilka spotkań w Krakowie, potem on zaczął przyjeżdżać do mnie do domu. Moja mama patrzyła na niego z podejrzliwością, ale ja byłam zakochana po uszy. Wierzyłam w każde jego słowo, każdą obietnicę. Kiedy powiedział mi, że chciałby mieć ze mną dziecko, poczułam się najszczęśliwsza na świecie.
A potem… potem zaczęły się pierwsze sygnały ostrzegawcze. Coraz rzadziej odbierał telefon, coraz częściej tłumaczył się pracą. W końcu przestał przyjeżdżać w ogóle. Zostałam sama z rosnącym niepokojem i… dwoma kreskami na teście ciążowym.
Pamiętam dzień, kiedy powiedziałam mu o ciąży. Zadzwoniłam do niego wieczorem, głos mi drżał. — Witoldzie… jestem w ciąży — wyszeptałam. Po drugiej stronie zapadła cisza. — To niemożliwe — odpowiedział chłodno. — Przecież zabezpieczaliśmy się…
Próbowałam mu tłumaczyć, że czasem zdarzają się wpadki, ale on już mnie nie słuchał. Kilka dni później przyjechał do mnie do domu. Wszedł bez pukania, jakby był u siebie. — Odejdź ode mnie! Nigdy nie obiecywałam, że wyjdę za ciebie! I w ogóle nie wiem, czyje to dziecko. A może wcale nie twoje? Więc baw się sama, a ja sobie pójdę — rzucił z pogardą i wyszedł trzaskając drzwiami.
Zostałam sama. Mama weszła do kuchni i spojrzała na mnie z troską. — Weronika… co się stało? — zapytała cicho. Nie potrafiłam odpowiedzieć. Łzy same płynęły mi po policzkach.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. W miasteczku szybko rozeszły się plotki. Ludzie szeptali za moimi plecami: „Taka porządna dziewczyna, a tu bachor bez ojca…” Nawet najbliższa przyjaciółka zaczęła mnie unikać. W pracy dyrektorka patrzyła na mnie z politowaniem i sugerowała urlop zdrowotny.
Najgorsze były wieczory. Siedziałam sama w pokoju i pisałam dziennik. To był mój jedyny sposób na przetrwanie. Zapisywałam każdą myśl, każdy ból i każdą nadzieję:
„Dziś znowu płakałam przez Witolda. Nie mogę uwierzyć, że tak łatwo mnie zostawił. Czy naprawdę byłam aż tak ślepa? Czy to ja zrobiłam coś źle?”
Mama próbowała mnie pocieszać: — Weroniko, dasz sobie radę. Jesteś silniejsza niż myślisz.
Ale ja czułam się coraz słabsza. Brzuch rósł, a wraz z nim strach przed przyszłością. Jak wychowam dziecko sama? Z czego będę żyć? Czy kiedykolwiek jeszcze ktoś mnie pokocha?
Pewnego dnia spotkałam Witolda na rynku. Stał przy samochodzie i rozmawiał z jakąś kobietą. Kiedy mnie zobaczył, odwrócił wzrok i udawał, że mnie nie zna. Poczułam się jak powietrze.
Wieczorem napisałam w dzienniku:
„Może powinnam wyjechać? Zacząć wszystko od nowa gdzieś daleko stąd? Ale czy ucieczka coś zmieni? Przecież dziecko będzie zawsze ze mną…”
Czas mijał powoli. Każdy dzień był walką o przetrwanie — z plotkami, samotnością i własnymi myślami. Mama coraz częściej chorowała ze stresu o mnie i o wnuka, którego miała zobaczyć pierwszy raz dopiero po porodzie.
W końcu nadszedł dzień narodzin mojego syna — Michała. Trzymając go w ramionach po raz pierwszy poczułam coś na kształt szczęścia i ulgi zarazem. Był taki malutki i bezbronny…
Ale nawet wtedy nie mogłam zapomnieć o Witoldzie. Czy wiedziałby jak wygląda jego syn? Czy kiedykolwiek zatęskni za nami?
Kilka miesięcy później dostałam list od Witolda. Pisał krótko: „Nie jestem gotowy być ojcem. Proszę, nie szukaj ze mną kontaktu.” Spaliłam ten list bez czytania do końca.
Dziś Michał ma już dwa lata. Jest moim całym światem i największą siłą. Nauczyłam się żyć bez Witolda, choć blizna po tej historii zostanie ze mną na zawsze.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy naprawdę zasłużyłam na taki los? A może to wszystko musiało się wydarzyć, żebym nauczyła się być silna?
Czy ktoś z was też musiał kiedyś wybierać między własnym szczęściem a godnością? Jak poradziliście sobie z samotnością i zdradą?