Miłość czy interes? Historia Jadwigi Nowak i cieni rodzinnych relacji

Stałam przy oknie, patrząc na szary, zimowy krajobraz mojego podwórka na warszawskim Mokotowie. Śnieg topniał powoli, tworząc brudne kałuże, a ja czułam się równie rozmyta i niepotrzebna jak ten krajobraz. W mieszkaniu panowała cisza, przerywana tylko tykaniem starego zegara po moim ojcu. Odkąd zmarł mój mąż, Stanisław, wszystko się zmieniło. Zostałam sama z myślami i wspomnieniami, które czasem bolą bardziej niż samotność.

Telefon zadzwonił. Spojrzałam na wyświetlacz – „Kasia”. Moja córka. Odbieram, zanim zdąży zadzwonić drugi raz.

– Mamo, jak się czujesz? – Jej głos był ciepły, ale wyćwiczony, jakby powtarzała tę kwestię codziennie.

– Dobrze, Kasiu. Nic się nie zmieniło od wczoraj – odpowiedziałam, starając się ukryć zmęczenie.

– A byłaś u lekarza? – zapytała szybko.

– Byłam. Wszystko w porządku.

– To dobrze. Słuchaj, muszę kończyć, bo dzieci płaczą. Zadzwonię jutro! – I już jej nie było.

Odstawiłam telefon na stół i westchnęłam. Tak wyglądały nasze rozmowy od miesięcy. Krótkie, uprzejme, bez głębi. Kiedyś rozmawiałyśmy godzinami o wszystkim: o jej marzeniach, o moich lękach, o tym, co ugotowałam na obiad. Teraz czułam się jak obowiązek do odhaczenia na liście zadań.

Nie minęło pięć minut, a zadzwonił Tomek – mój syn. Zawsze był bardziej zamknięty w sobie, ale ostatnio dzwonił codziennie.

– Cześć, mamo. Jak zdrowie? – zapytał bez wstępu.

– Dobrze, Tomku. Naprawdę dobrze.

– Aha… Słuchaj, muszę lecieć na spotkanie. Trzymaj się! – I już go nie było.

Zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę chodzi im o mnie? Czy może… o coś innego? Od śmierci Stanisława dzieci zaczęły interesować się moim zdrowiem z podejrzaną regularnością. Kiedyś dzwonili raz w tygodniu albo rzadziej. Teraz – codziennie. Zawsze te same pytania: czy byłam u lekarza, czy biorę leki, czy nie potrzebuję pomocy.

Pewnego wieczoru podsłuchałam rozmowę Kasi z jej mężem przez przypadek – zostawiła telefon na głośniku.

– Muszę zadzwonić do mamy. Wiesz, jakby coś się stało… Lepiej być na bieżąco. Spadek po tacie może być spory.

Zamarłam. Poczułam zimno w sercu większe niż to za oknem. Czy naprawdę jestem już tylko starą kobietą z mieszkaniem w Warszawie i oszczędnościami na koncie? Czy dla własnych dzieci stałam się tylko potencjalnym spadkiem?

Przez kolejne dni nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, wspominając ich dzieciństwo: jak tuliłam Kasię po nocnych koszmarach, jak uczyłam Tomka jeździć na rowerze w parku Łazienkowskim. Byli moim światem. Oddałam im wszystko – czas, miłość, energię. Czy to możliwe, że teraz liczy się dla nich tylko to, co po mnie zostanie?

Zaczęłam testować ich troskę. Pewnego dnia powiedziałam Kasi:

– Kasiu, czuję się dziś bardzo samotna. Może przyjedziesz na herbatę?

– Oj mamo… Dzieci chore, Marek w delegacji… Może w weekend? – odpowiedziała szybko.

Weekend minął bez wizyty.

Tomka poprosiłam o pomoc przy naprawie cieknącego kranu.

– Mamo, zamów hydraulika! Ja mam tyle pracy…

Zrozumiałam wtedy wszystko. Ich troska była powierzchowna – wystarczał telefon raz dziennie i poczucie spełnienia obowiązku.

Pewnego dnia odwiedziła mnie sąsiadka Zofia.

– Jadwigo, widzę cię codziennie w oknie. Coś się dzieje?

Opowiedziałam jej wszystko. Zofia pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Moje dzieci też dzwonią tylko wtedy, gdy czegoś chcą – westchnęła ciężko.

Wtedy poczułam ulgę – nie jestem sama w tym bólu. Ale czy to normalne? Czy tak wygląda starość w dzisiejszej Polsce? Dzieci zajęte własnym życiem, rodzice zamknięci w czterech ścianach i rozmowy przez telefon zamiast prawdziwej bliskości?

Kilka dni później Tomek zadzwonił z nowiną:

– Mamo, słyszałem od Kasi, że źle się czujesz. Może powinniśmy pomyśleć o jakiejś opiece dla ciebie?

Poczułam gniew i smutek jednocześnie.

– Tomku! Nie jestem jeszcze tak stara ani bezradna! Chciałabym tylko czasem was zobaczyć bez powodu!

Zapadła cisza po drugiej stronie słuchawki.

– Przepraszam, mamo… Nie wiedziałem…

Ale czy naprawdę nie wiedział? Czy po prostu nie chciał wiedzieć?

W końcu postanowiłam napisać list do dzieci:

„Kochani,
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak bardzo boli mnie wasza obojętność pod przykrywką troski. Nie chcę być dla was ciężarem ani skarbonką do rozbicia po mojej śmierci. Chciałabym jeszcze poczuć się potrzebna jako matka – nie jako właścicielka mieszkania czy konta bankowego. Proszę was: przyjdźcie kiedyś bez powodu. Po prostu pobądźmy razem.”

Nie wiem, czy ten list coś zmieni. Może tak wygląda współczesna rodzina – każdy zamknięty w swoim świecie i swoich interesach? Może za dużo oczekuję? Ale czy naprawdę miłość do rodziców musi być mierzona wartością spadku?

Czasem patrzę na zdjęcia z dawnych lat i pytam siebie: gdzie podziała się ta bliskość? Czy można ją jeszcze odzyskać? Czy moje dzieci kiedyś zrozumieją, że matka to nie testament?

Może ktoś z was zna odpowiedź?