Dziś wiem, że to nie wiek decyduje o tym, czy jesteśmy potrzebni: Po przejściu na emeryturę nie wiedziałam, co ze sobą zrobić
– Mamo, ile razy mam ci powtarzać, że nie mam teraz czasu? – głos Agaty przebił się przez ciszę mojego mieszkania jak nóż przez cienki papier. Siedziałam przy kuchennym stole, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. W słuchawce słyszałam tylko jej przyspieszony oddech i czułam, jak moje serce kurczy się z każdym kolejnym słowem.
– Chciałam tylko zapytać, czy może wpadniesz na obiad w niedzielę… – zaczęłam nieśmiało.
– Mamo, naprawdę. Pracuję, dzieci mają zajęcia, Tomek jest w delegacji. Nie dam rady. Muszę kończyć.
Usłyszałam sygnał zakończonego połączenia. Przez chwilę siedziałam bez ruchu, patrząc na ścianę naprzeciwko. Zegar tykał głośniej niż zwykle. Wstałam i podeszłam do okna. Na podwórku dzieci sąsiadów grały w piłkę, ich śmiech odbijał się echem od bloków. Poczułam ukłucie zazdrości – za ich beztroskę, za gwar, który kiedyś był także moim udziałem.
Nie bałam się starości. Bałam się tego, że stanę się nikomu niepotrzebna. Że nikt nie zapyta mnie o zdanie. Że będę budzić się rano i nie będę miała powodu, żeby wstać z łóżka.
Pracowałam jako bibliotekarka przez czterdzieści dwa lata. Uwielbiałam tę pracę – zapach książek, rozmowy z młodzieżą, porządkowanie katalogów. Miałam swój rytm, ludzi, których znałam, nawet jeśli tylko z widzenia. Kiedy przeszłam na emeryturę, wszyscy mówili: „Teraz odpoczniesz”, „Nareszcie będziesz miała czas dla siebie”. Ale nikt nie powiedział mi, jak bardzo ten czas potrafi ciążyć.
Pierwsze tygodnie były jeszcze znośne. Sprzątałam mieszkanie, gotowałam obiady, czytałam książki zalegające na półkach od lat. Ale potem przyszła pustka. Cisza stawała się coraz bardziej nieznośna. Zaczęłam dzwonić do Agaty częściej niż zwykle. Czułam jej zniecierpliwienie, ale nie umiałam przestać.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z parteru, pani Zofia.
– Pani Haniu, może by pani przyszła na nasze spotkanie klubu seniora? – zaproponowała.
Wahałam się. Nigdy nie czułam się dobrze wśród obcych ludzi. Ale samotność była gorsza niż lęk przed nowym.
Poszłam. W świetlicy pachniało kawą i ciastem drożdżowym. Siedziały tam kobiety i kilku mężczyzn – wszyscy w podobnym wieku do mojego. Rozmawiali o wnukach, chorobach i polityce. Przez pierwsze pół godziny milczałam, słuchając ich rozmów. Potem pani Zofia podała mi kawałek ciasta i zapytała:
– A pani Haniu, czym się pani zajmowała?
– Pracowałam w bibliotece – odpowiedziałam cicho.
– O! To może poprowadzi pani dla nas spotkanie o książkach? – zaproponowała inna seniorka.
Zgodziłam się odruchowo. Wróciłam do domu z dziwnym uczuciem – jakby ktoś otworzył okno w dusznym pokoju.
Przygotowywałam się do tego spotkania przez kilka dni. Wybrałam ulubione powieści, przygotowałam notatki. Kiedy przyszła pora, by mówić do innych, głos mi drżał. Ale kiedy zobaczyłam zaciekawione twarze słuchaczy, poczułam się… potrzebna.
Po spotkaniu podeszła do mnie pani Maria:
– Pani Haniu, pani tak pięknie opowiada! Może by pani poprowadziła u nas mały klub czytelniczy?
Zgodziłam się bez namysłu.
Zaczęłyśmy spotykać się co tydzień. Rozmawiałyśmy o książkach i o życiu. Z czasem zaczęłyśmy dzielić się swoimi troskami – ktoś miał chorego męża, ktoś inny martwił się o wnuka uzależnionego od gier komputerowych. Poczułam wspólnotę.
Ale moje relacje z Agatą wcale się nie poprawiały. Coraz rzadziej dzwoniła, coraz częściej słyszałam w jej głosie zmęczenie i rozdrażnienie.
Pewnego dnia postanowiłam pojechać do niej bez zapowiedzi. Stałam pod drzwiami jej mieszkania z ciastem drożdżowym w ręku i sercem bijącym jak oszalałe.
Otworzyła mi wnuczka – Zosia.
– Babciu! – krzyknęła radośnie i rzuciła mi się na szyję.
W przedpokoju pojawiła się Agata. Jej mina mówiła wszystko.
– Mamo… mogłaś zadzwonić – powiedziała chłodno.
– Chciałam was zobaczyć – odpowiedziałam cicho.
Usiedliśmy przy stole. Zosia opowiadała mi o szkole, a ja patrzyłam na Agatę i widziałam tylko mur między nami.
Po obiedzie Agata poprosiła mnie do kuchni.
– Mamo, musisz zrozumieć… Ja naprawdę nie mam teraz czasu na częste wizyty. Praca mnie wykańcza, Tomek ciągle wyjeżdża…
– Ale ja… ja tylko chciałam pomóc – wyszeptałam.
– Pomóc? – prychnęła. – Pomóc to znaczy nie dokładać mi zmartwień! Nie rozumiesz tego?
Wyszłam stamtąd z ciężkim sercem. Przez całą drogę do domu płakałam jak dziecko.
Przez kolejne tygodnie unikałam kontaktu z Agatą. Skupiłam się na klubie czytelniczym i spotkaniach z sąsiadkami. Ale pustka wewnątrz mnie rosła.
Któregoś wieczoru zadzwonił telefon.
– Mamo… przepraszam – usłyszałam cichy głos Agaty. – Pokłóciłam się dziś z Tomkiem… Wszystko mnie przerasta…
Słuchałam jej łkania przez długie minuty. Potem powiedziałam tylko:
– Jestem tu dla ciebie.
Od tego dnia coś się zmieniło. Agata zaczęła dzwonić częściej – czasem tylko po to, żeby zapytać o przepis na rosół albo po prostu poskarżyć się na życie.
Zosia poprosiła mnie o pomoc przy projekcie szkolnym o literaturze polskiej. Spędziłyśmy razem kilka wieczorów na czytaniu fragmentów „Lalki” i „Kamieni na szaniec”.
Pewnego dnia Zosia powiedziała:
– Babciu, chciałabym być taka jak ty…
Popłakałam się wtedy ze wzruszenia.
Dziś wiem, że to nie wiek decyduje o tym, czy jesteśmy potrzebni. Potrzebni jesteśmy wtedy, kiedy potrafimy być dla innych – nawet jeśli czasem wydaje nam się, że nikt tego nie zauważa.
Czasem myślę: ile jeszcze takich kobiet jak ja czuje się niewidzialnych? Ile z nas boi się zadzwonić do własnej córki? Czy naprawdę musimy czekać na cud, żeby znów poczuć się potrzebne?