Czwarte dziecko: Gdy miłość nie wystarcza
– Nie wierzę, Marta! – Piotr rzucił kluczami na stół, a ja poczułam, jak serce ściska mi się w gardle. – Przecież dopiero co urodziłaś Kacpra! Jak to możliwe?
Patrzę na niego, próbując znaleźć w sobie siłę, by nie rozpłakać się na miejscu. Wiem, że ta wiadomość go przerasta. Mnie też. Ale przecież to nie jest coś, co zaplanowałam. Nie chciałam tego… a jednak się stało.
– Piotrze, ja… sama nie wiem, co powiedzieć. To nie było w planach. Ale przecież…
– Przestań! – przerywa mi gwałtownie. – Myślisz, że damy radę? Trójka dzieci, ledwo wiążemy koniec z końcem! A teraz czwarte? Ty chyba żartujesz!
Cisza wypełnia kuchnię. Słychać tylko cichy szloch Kacpra z pokoju obok. Zawsze płacze, gdy wyczuwa napięcie. Zawsze.
Odkładam test ciążowy na blat. Biały plastikowy pasek, który zmienił wszystko. Jeszcze rano myślałam, że to zwykłe zmęczenie, może grypa. Ale dwie kreski nie pozostawiają złudzeń.
W głowie kłębią mi się myśli: jak damy radę? Czy będziemy musieli sprzedać mieszkanie? Jak powiedzieć rodzicom? Mama zawsze powtarzała: „Marta, życie to nie bajka. Musisz być odpowiedzialna”.
Piotr wychodzi trzaskając drzwiami. Zostaję sama z tym wszystkim – z lękiem, poczuciem winy i… dziwną ulgą? Może to szaleństwo, ale gdzieś głęboko czuję też radość. Nowe życie. Moje dziecko.
Wieczorem próbuję zadzwonić do mamy. Odbiera po kilku sygnałach.
– Cześć, mamo…
– Coś się stało? – od razu wyczuwa mój ton.
– Jestem w ciąży…
Cisza. Słyszę jej oddech w słuchawce.
– Marta… czwarte dziecko? – jej głos jest cichy, jakby bała się wypowiedzieć te słowa na głos.
– Tak. Piotr jest wściekły. Ja… nie wiem, co robić.
– Dziecko to błogosławieństwo – mówi po chwili, ale wiem, że martwi się o nas tak samo jak ja.
Nocą nie mogę zasnąć. Leżę obok Piotra, który udaje, że śpi. Wiem, że nie śpi. Czuję jego napięcie w powietrzu. Przewraca się z boku na bok, wzdycha ciężko.
Rano wszystko jest jeszcze trudniejsze. Dzieci krzyczą, Kacper płacze, Lena rozlewa mleko na podłogę. Piotr wychodzi do pracy bez słowa.
Próbuję ogarnąć dom, ale ręce mi drżą. Myślę o pracy – jestem nauczycielką w przedszkolu na pół etatu. Po urlopie macierzyńskim miałam wrócić do pracy za dwa miesiące. Teraz? Nie wiem nawet, czy będę miała siłę.
Po południu przychodzi moja siostra Ania.
– Słyszałam… – zaczyna ostrożnie.
– Mama już ci powiedziała?
– Tak. I co teraz?
Patrzę na nią bezradnie.
– Nie wiem. Piotr mnie unika. Boję się mu powiedzieć, że chyba będziemy musieli poprosić o pomoc finansową rodziców.
Ania przytula mnie mocno.
– Dasz radę. Zawsze dawałaś radę.
Ale ja już nie jestem taka pewna.
Wieczorem Piotr wraca późno. Siada naprzeciwko mnie przy stole.
– Rozmawiałem z Markiem z pracy – zaczyna bez emocji. – On też ma czwórkę dzieci. Powiedział, że to koszmar przez pierwsze lata… ale potem jakoś się układa.
Patrzę na niego z nadzieją.
– Może… może spróbujemy? – pytam cicho.
Piotr wzdycha ciężko.
– Nie wiem, Marta. Boję się tego wszystkiego. Boję się o naszą przyszłość…
Przez kolejne tygodnie żyjemy jakby obok siebie. Ja zajmuję się dziećmi i domem, Piotr coraz częściej zostaje po godzinach w pracy. Coraz rzadziej rozmawiamy o czymkolwiek innym niż rachunki i obowiązki.
Pewnego dnia Lena wraca ze szkoły zapłakana.
– Mamo, dzieci śmiały się ze mnie… Mówiły, że jesteśmy biedakami i że mam za dużo rodzeństwa!
Czuję wściekłość i bezradność jednocześnie.
– Kochanie, nie słuchaj ich…
Ale wiem, że to nie takie proste.
Wieczorem wybucham płaczem przy Piotrze.
– Nie dam rady! Wszystko się wali! Dzieci cierpią przez nas!
Piotr obejmuje mnie pierwszy raz od tygodni.
– Przepraszam… Ja też się boję. Ale musimy być razem… dla nich.
Zaczynamy rozmawiać więcej – o tym, jak podzielić obowiązki, jak poprosić rodziców o wsparcie finansowe na kilka miesięcy. Umawiamy się na spotkanie z doradcą rodzinnym w poradni przy parafii.
Nie jest łatwo. Są dni, kiedy mam ochotę uciec i nigdy nie wracać. Są dni, kiedy Piotr krzyczy na dzieci bez powodu, a potem zamyka się w łazience i płacze po cichu.
Ale są też chwile dobre: kiedy Lena pomaga mi kąpać Kacpra; kiedy Piotr przynosi kwiaty bez okazji; kiedy wszyscy razem oglądamy bajki pod kocem na kanapie.
W szóstym miesiącu ciąży trafiam do szpitala z powodu skurczów przedwczesnych. Leżę sama na sali i patrzę w sufit.
Czy to wszystko ma sens? Czy damy radę być dobrą rodziną dla naszych dzieci?
Piotr przyjeżdża codziennie po pracy z dziećmi pod okno szpitala i machają mi przez szybę. Widzę ich twarze – zmęczone, ale pełne nadziei.
Po dwóch tygodniach wracam do domu na zwolnienie lekarskie do końca ciąży. Mama gotuje dla nas obiady przez kilka tygodni; Ania zabiera dzieci na spacery.
W końcu rodzi się Zosia – zdrowa i piękna dziewczynka. Wszyscy płaczemy ze wzruszenia.
Ale życie nie staje się nagle łatwiejsze. Są dni pełne kłótni i zmęczenia; są noce bez snu; są rachunki do zapłacenia i ciągłe poczucie winy, że nie daję rady być idealną matką ani żoną.
Czasem patrzę na Piotra i widzę w jego oczach strach – ten sam strach co mój. Ale widzę też miłość do naszych dzieci i do mnie.
Czy miłość wystarczy? Czy to naprawdę wszystko, czego potrzeba?
A może czasem trzeba po prostu przetrwać najgorsze dni razem i wierzyć, że jutro będzie lepiej?
Czy wy też mieliście momenty zwątpienia? Co wam pomogło przetrwać najtrudniejsze chwile?