Ziemniaki w słoikach i barszcz na pocieszenie: Opowieść teściowej z polskiej codzienności
— Jadwiga, po co ty znowu tyle tych ziemniaków obierasz? — głos Hanki, mojej przyjaciółki, rozległ się w kuchni, kiedy z wysiłkiem wciskałam kolejną porcję do trzeciego już litrowego słoika. Barszcz bulgotał w wielkim garnku, a ja czułam, jak pot spływa mi po czole.
— Dla syna — odpowiedziałam, choć w środku aż mnie ścisnęło. — Dla Pawła. Wiesz przecież, jak u nich w domu wygląda jedzenie.
Hanka westchnęła ciężko i usiadła przy stole. — Jadwiga, ty się wykończysz przez tę swoją synową. Przecież ona już od pięciu lat jest żoną Pawła. Myślisz, że kiedyś nauczy się gotować?
Zamieszałam barszcz, próbując ukryć drżenie rąk. — Nie wiem, Haniu. Może kiedyś… Ale na razie Paweł wraca z pracy głodny jak wilk. Ostatnio mówił, że Magda nawet herbaty nie umie zaparzyć. Wsypała mu kawę rozpuszczalną do zimnej wody i się dziwiła, że nie smakuje.
Hanka parsknęła śmiechem, ale ja nie mogłam się uśmiechnąć. To nie było śmieszne. To był dramat mojego życia.
Pamiętam dzień, kiedy Paweł przyprowadził Magdę do domu. Była taka cicha, trochę przestraszona. Myślałam wtedy: „Dobrze, nauczy się wszystkiego, pokażę jej, jak się robi pierogi, jak kisić ogórki.” Ale ona tylko kiwała głową i uciekała do telefonu. Zawsze miała coś ważniejszego do zrobienia niż gotowanie czy sprzątanie.
A potem przyszło wesele. Pamiętam, jak moja siostra szepnęła mi do ucha: „Jadwiga, ona nawet nie wie, jak się gotuje rosół!” Zbyłam ją wtedy machnięciem ręki. „Nauczy się” — powiedziałam z przekonaniem, którego dziś już nie mam.
Paweł zawsze był moim oczkiem w głowie. Po śmierci męża to on był moją podporą. Pracował ciężko, skończył studia, znalazł dobrą pracę w urzędzie miasta. Chciałam dla niego wszystkiego co najlepsze. A teraz patrzę, jak wraca do domu i je zimne parówki albo zamawia pizzę na telefon.
— Jadwiga, a może ty powinnaś odpuścić? — Hanka spojrzała na mnie z troską. — Może czas pozwolić im żyć po swojemu?
Poczułam nagły przypływ złości. — Po swojemu? To znaczy jak? Żywić się mrożonkami i fast foodem? Przecież to nie jest życie! Ja chcę tylko, żeby mój syn miał normalny dom!
Hanka milczała przez chwilę. W kuchni słychać było tylko bulgotanie barszczu i moje ciężkie oddechy.
Wieczorem Paweł zadzwonił. — Mamo, będziesz jutro w domu? Wpadnę po te ziemniaki i barszcz.
— Oczywiście, synku. Przygotuję ci jeszcze trochę kotletów na zapas.
— Dzięki, mamo… — usłyszałam w jego głosie zmęczenie i coś jeszcze. Smutek? Rezygnację?
Położyłam słuchawkę i usiadłam przy stole. Przypomniałam sobie rozmowę z Magdą sprzed kilku miesięcy.
— Pani Jadwigo, ja wiem, że pani się stara… Ale proszę mi wierzyć, ja naprawdę nie umiem gotować. Mama nigdy mnie tego nie nauczyła. W domu zawsze były gotowe dania albo zamawialiśmy pizzę.
— Ale przecież możesz spróbować! — odpowiedziałam wtedy z nadzieją.
— Próbowałam… Paweł mówił, że moje zupy są niejadalne. A potem już nawet nie chciało mi się próbować.
Wtedy po raz pierwszy poczułam coś na kształt litości wobec niej. Ale zaraz potem przyszła złość: „Dlaczego to ja muszę wszystko robić? Dlaczego to ja muszę ratować ich małżeństwo obiadem w słoiku?”
Czasem myślę o tym nocami. Leżę w łóżku i słyszę tykanie zegara na ścianie. Czy to naprawdę moja wina? Czy może świat się zmienił tak bardzo, że już nie ma miejsca na domowe obiady i rodzinne rozmowy przy stole?
Kilka dni temu spotkałam Magdę na rynku.
— Dzień dobry pani Jadwigo — powiedziała cicho.
— Dzień dobry Magdo. Jak tam w pracy?
— Dobrze… Trochę dużo stresu ostatnio.
Patrzyłam na nią uważnie. Była blada, zmęczona. Może rzeczywiście za dużo od niej wymagam?
Ale potem przypomniałam sobie Pawła z dzieciństwa: zawsze uśmiechnięty chłopiec z talerzem gorącego żurku w ręku. Chciałam mu dać wszystko to, co najlepsze.
Wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie siostra.
— Jadwiga, musisz przestać ich wyręczać! Oni nigdy nie nauczą się żyć po swojemu, jeśli będziesz im wszystko podawać pod nos.
Ale jak mam przestać? Jak mam patrzeć na to, że mój syn chodzi głodny?
Dziś znów obierałam ziemniaki i pakowałam je do słoików. Trzy litrowe. A w garnku gotował się barszcz, duży garnek. Moja przyjaciółka spojrzała na to wszystko i zapytała: „Po co ty obierasz tyle ziemniaków i pakujesz je do słoików? I po co ci cały garnek barszczu, skoro mieszkasz sama?”
„To dla syna” – odparłam, przeciągając się ze zmęczenia.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę robię dobrze? Czy może powinnam pozwolić im upaść na własnych błędach? Czy miłość matki może być… za duża?
A może to świat wokół mnie się zmienił tak bardzo, że już nie potrafię go zrozumieć? Co wy byście zrobili na moim miejscu?