Gdy dowiedziałem się, że tata odchodzi – historia o marzeniach, które spełnia się wbrew wszystkiemu
– Michał, musisz wrócić do domu. Tata… jest bardzo chory – głos mamy drżał przez telefon, a ja poczułem, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Stałem na przystanku w centrum Warszawy, z plecakiem pełnym książek i głową pełną planów na przyszłość. W jednej chwili wszystko przestało mieć znaczenie.
Wróciłem do rodzinnego domu w Radomiu tego samego wieczoru. W salonie panowała cisza, jakiej nie pamiętałem od lat. Tata leżał na kanapie, blady i wychudzony. Mama siedziała obok niego, ściskając jego dłoń. – Michaś… – wyszeptał, a ja poczułem gulę w gardle.
Lekarze dali mu kilka miesięcy. Rak trzustki. Nieuleczalny. Mój tata, Andrzej Nowak, zawsze był dla mnie skałą – twardy, wymagający, czasem zbyt surowy. Ale to on nauczył mnie grać w piłkę, to on krzyczał najgłośniej na trybunach podczas moich meczów. Jego największym marzeniem było zobaczyć mnie w finale mistrzostw województwa.
Problem był jeden: sezon właśnie się skończył. Nasza drużyna odpadła w półfinale. Nie było już żadnych meczów, żadnych szans na finał. Siedziałem przy łóżku taty i patrzyłem na jego zmęczone oczy.
– Michał… chciałbym jeszcze raz zobaczyć cię na boisku. Wiesz… jak grasz o wszystko – powiedział cicho.
Tej nocy nie spałem ani minuty. Wpatrywałem się w sufit i próbowałem wymyślić sposób, by spełnić jego marzenie. Rano zadzwoniłem do trenera, pana Zbyszka.
– Panie trenerze, muszę pana o coś prosić…
Opowiedziałem mu wszystko. Trener milczał przez chwilę.
– Michał, to nie takie proste… Ale spróbujemy. Dam znać chłopakom.
Przez kolejne godziny dzwoniłem do każdego z drużyny. Niektórzy byli sceptyczni:
– Po co nam to? Przecież sezon się skończył! – narzekał Bartek.
– Dla mojego taty… Proszę was – błagałem.
O dziwo, większość się zgodziła. Nawet nasi najwięksi rywale z sąsiedniego klubu – chłopaki z Orła Radom – przyjęli zaproszenie na „mecz przyjaźni”.
Mama patrzyła na mnie z niedowierzaniem:
– Michał, czy ty naprawdę myślisz, że tata da radę przyjść?
– Musi. To jego ostatnia szansa.
Dwa dni później wszystko było gotowe. Boisko wynajęte, sędzia zgodził się poprowadzić mecz za darmo. Chłopaki przyszli nawet w oficjalnych strojach klubowych. Tata siedział na wózku inwalidzkim, owinięty kocem. Mama płakała cicho z boku.
Gdy wybiegaliśmy na murawę, serce waliło mi jak młotem. Słońce zachodziło powoli za blokami, a trybuny – choć puste – wydawały się pełne emocji.
Pierwsza połowa była wyrównana. Słyszałem okrzyki taty:
– Michał! Do przodu! Dawaj synu!
W przerwie podszedłem do niego.
– Jak się czujesz?
– Najlepiej od miesięcy… Dziękuję ci, synu – uśmiechnął się słabo.
W drugiej połowie dostałem piłkę pod nogi w ostatnich minutach meczu. Przebiegłem przez pół boiska, minąłem dwóch obrońców i strzeliłem gola życia. Spojrzałem na tatę – płakał ze szczęścia.
Po meczu wszyscy podeszli do niego. Chłopaki z obu drużyn ściskali mu rękę.
– Panie Andrzeju, to dla pana! – krzyknął Bartek.
Wieczorem siedzieliśmy razem w salonie. Tata był wyczerpany, ale szczęśliwy jak nigdy dotąd.
– Michał… jesteś moim mistrzem – wyszeptał i zasnął spokojnie.
Tata odszedł kilka tygodni później. Zostało mi po nim wspomnienie tego dnia – dnia, w którym niemożliwe stało się możliwe dzięki sile rodziny i przyjaźni.
Często wracam myślami do tamtego wieczoru i pytam siebie: czy naprawdę doceniamy tych, których kochamy? Czy potrafimy walczyć o ich marzenia tak samo mocno jak o własne?