Adopcja, która rozdarła naszą rodzinę: Prawda, której nie chciałam znać

— Mamo, dlaczego ona nie chce ze mną rozmawiać? — zapytała moja córka Ola, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami. Stałyśmy w kuchni, a zza drzwi dobiegał cichy płacz Zosi. Nowa siostra, którą przywiozłam do naszego domu z domu dziecka w Łodzi, była jak cień — obecna, ale jakby jej nie było.

Wiedziałam, że adopcja to nie bajka. Ale nie byłam gotowa na to, co miało się wydarzyć. Mój mąż, Tomek, próbował być wsparciem, choć widziałam w jego oczach zmęczenie i niepewność. — Dajmy jej czas — powtarzał. — Przecież ona przeszła piekło.

Zosia miała siedem lat i spojrzenie dorosłej kobiety. Nie płakała przy nas, nie śmiała się. Jadła w milczeniu, spała z lampką nocną. Ola próbowała ją rozbawić, ale Zosia tylko patrzyła na nią z dystansem. Czułam się bezradna.

Pewnej nocy obudził mnie szelest. Zosia stała przy oknie w swoim pokoju, patrząc w ciemność. — Zosiu, co robisz? — zapytałam szeptem.

— Czekam na mamę — odpowiedziała cicho. — Ona powiedziała, że wróci.

Serce ścisnęło mi się z bólu. Przecież powiedziano nam, że jej matka nie żyje. Czy to tylko dziecięca nadzieja? Czy może ktoś ją okłamał?

Zaczęłam drążyć temat w ośrodku adopcyjnym. Dokumenty były lakoniczne: matka zmarła, ojciec nieznany. Ale coś mi nie pasowało. Zosia czasem mówiła rzeczy, które nie zgadzały się z oficjalną wersją. — Moja mama pracuje w dużym sklepie — powiedziała raz Oli. — Ma długie włosy i pachnie kawą.

Tomek był sceptyczny. — Może to tylko fantazje? Dzieci tak mają.

Ale ja nie mogłam przestać myśleć o tym wszystkim. Zaczęłam szukać informacji o matce Zosi na własną rękę. Przeglądałam fora internetowe, pytałam znajomych pracujących w opiece społecznej. W końcu trafiłam na kobietę o imieniu Renata, która twierdziła, że zna matkę Zosi.

Spotkałyśmy się w kawiarni przy Piotrkowskiej. Renata była zdenerwowana. — Nie powinnam z tobą rozmawiać — powiedziała na wstępie. — Ale ta sprawa śmierdzi na kilometr.

Dowiedziałam się od niej rzeczy, które zmroziły mi krew w żyłach. Matka Zosi żyje i była zmuszana do oddania córki przez ludzi zajmujących się handlem dziećmi. Wszystko odbywało się pod przykrywką legalnej adopcji.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Tomek patrzył na mnie jak na wariatkę. — Przesadzasz! Przecież to niemożliwe! — krzyczał.

Ale ja już wiedziałam swoje. Zaczęłam zbierać dowody: rozmowy z Renatą, dokumenty z ośrodka adopcyjnego, nagrania rozmów z Zosią. W końcu zgłosiłam sprawę na policję.

To był początek końca naszej rodziny.

Ola przestała rozmawiać z Zosią, bo czuła się zdradzona. Tomek zamknął się w sobie i coraz częściej znikał z domu. Ja żyłam tylko tą sprawą — śledziłam każdy trop, rozmawiałam z dziennikarzami, pisałam petycje.

Zosia patrzyła na mnie smutnym wzrokiem i pytała: — Czy mogę wrócić do mamy?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

W końcu policja zatrzymała kilka osób z ośrodka adopcyjnego. Sprawa trafiła do mediów. Dzwonili do mnie ludzie z całej Polski — jedni gratulowali odwagi, inni grozili.

Zosia została odebrana nam decyzją sądu i przekazana matce biologicznej pod opiekę kuratora. Ola zamknęła się w swoim pokoju i przestała ze mną rozmawiać. Tomek wyprowadził się do swojej matki.

Zostałam sama w pustym domu pełnym dziecięcych rysunków i niedokończonych lalek.

Czasem myślę, że zrobiłabym wszystko tak samo jeszcze raz. Ale czy naprawdę można naprawić świat, jeśli po drodze gubi się własną rodzinę?

Czy odwaga zawsze musi tyle kosztować? Jak wy byście postąpili na moim miejscu?