Codziennie zostawiałam śniadanie dla nieznajomego przez 6 lat – a w dniu mojego ślubu zrobił coś, czego nie zapomnę do końca życia
Deszcz bębnił o szybę, kiedy mama po raz kolejny krzyknęła z kuchni: — Zosia, po co znowu to robisz? Przecież on nawet nie mówi „dziękuję”! — Jej głos był pełen goryczy i zmęczenia. Stałam przy drzwiach, zawiązując szalik, a w dłoni ściskałam papierową torbę z kanapką i termos z herbatą. — Bo może kiedyś powie — odpowiedziałam cicho, choć wiedziałam, że nie o słowa tu chodzi.
Miałam wtedy 24 lata i pracowałam w małej cukierni na Grochowie. Każdego ranka, zanim otworzyłam drzwi dla klientów, szłam na przystanek tramwajowy przy Rondzie Wiatraczna. Tam, na ławce pod rozklekotanym daszkiem, siedział ten sam mężczyzna. Siwy, zarośnięty, w starym płaszczu. Nigdy nie prosił o nic. Po prostu był.
Zostawiałam mu śniadanie codziennie przez sześć lat. Czasem była to bułka z serem, czasem kawałek sernika, który nie sprzedał się poprzedniego dnia. Zawsze termos z herbatą i karteczka: „Miłego dnia”. Nigdy nie odpowiedział. Nigdy nie spojrzał mi w oczy. Ale każdego ranka śniadanie znikało.
W pracy koleżanki patrzyły na mnie jak na wariatkę. — Zosia, on cię wykorzystuje! — powtarzała Basia z zaplecza. — Lepiej byś te kanapki dzieciom w domu zaniosła! — dorzucała szefowa, pani Teresa. Nawet mój chłopak, Paweł, miał do tego stosunek obojętny: — Rób co chcesz, ale nie licz, że będę cię bronił przed matką.
A mama? Mama była twarda. Po śmierci taty wszystko spadło na jej barki: rachunki, opieka nad młodszym bratem, dom. Nie miała czasu na sentymenty. — Ludzie są niewdzięczni — mówiła. — Dajesz palec, wezmą całą rękę.
Ale ja nie umiałam przejść obojętnie obok czyjegoś smutku. Może dlatego, że sama czułam się często niewidzialna? W domu byłam tą „od pomagania”, w pracy „od roboty”, a dla Pawła – wygodnym dodatkiem do jego życia.
Pewnego dnia brat wrócił ze szkoły i rzucił plecak w kąt: — Znowu cię widziałem na przystanku! Koledzy się śmieją, że masz nowego chłopaka! — Wybuchnął śmiechem, ale w oczach miał cień zazdrości. — Może lepiej byś mi zrobiła kanapki do szkoły?
Zrobiłam mu te kanapki. I jemu, i mamie. Ale dla nieznajomego zawsze zostawiałam coś ekstra.
Minęły lata. Paweł oświadczył mi się w najbardziej przewidywalny sposób – przy stole u jego rodziców, między schabowym a kompotem. Mama była zachwycona: — Wreszcie ktoś cię ustatkuje! — powiedziała z ulgą.
Ale ja czułam się coraz bardziej rozdarta. Paweł chciał wyprowadzić się do jego rodziców na Mokotów. Mama płakała: — Zostawisz mnie samą? Brata samego? Przecież tu jest twój dom!
W pracy atmosfera gęstniała. Nowa właścicielka cukierni zaczęła liczyć każdy plasterek sera i każdą kromkę chleba. — Nie stać nas na filantropię! — syknęła pewnego ranka. — Jeśli jeszcze raz wyniesiesz coś bez paragonu, możesz szukać nowej pracy!
Zaczęłam kupować jedzenie z własnych pieniędzy. Czasem musiałam rezygnować z kawy czy biletu do kina z Pawłem. On tego nie rozumiał: — Po co ci to? Przecież to niczego nie zmieni!
A jednak zmieniało. Bo każdego ranka śniadanie znikało.
W dniu ślubu padał deszcz – jakby świat chciał mi przypomnieć o wszystkich tych porankach spędzonych na przystanku. Mama płakała ze wzruszenia, brat stroił głupie miny do zdjęć, a Paweł był spięty jak nigdy.
W kościele zebrała się cała rodzina – ciotki z Radomia, kuzyni z Gdańska, nawet Basia z cukierni przyszła z mężem i dziećmi. Wszyscy czekali na mnie przed wejściem do kościoła.
I wtedy go zobaczyłam.
Stał pod murem kościoła, w tym samym starym płaszczu – ale tym razem miał czystą koszulę i krawat. W rękach trzymał mały bukiet polnych kwiatów i kopertę.
Podszedł do mnie powoli. Goście szeptali: — Kto to jest? Co on tu robi? Czy ktoś go zaprosił?
Mama spojrzała na niego z pogardą: — Zosia, nie rób sceny! To twój dzień!
Ale ja już płakałam.
— Dziękuję — powiedział cicho mężczyzna. Jego głos był chropowaty od milczenia lat. — Przez sześć lat byłem dla wszystkich nikim. Dla pani byłem człowiekiem.
Podał mi kopertę i kwiaty.
— To od mojej córki — dodał drżącym głosem. — Umarła dawno temu… Nikt już o niej nie pamięta… Ale pani przypomniała mi, że dobroć istnieje.
Otworzyłam kopertę – w środku była fotografia małej dziewczynki w fartuszku cukierniczym i list:
„Dziękuję tej pani za to, że mój tata znów się uśmiecha.”
Nie pamiętam już kazania księdza ani przysięgi Pawła. Pamiętam tylko łzy mamy i brata oraz ciszę gości, kiedy poprosiłam mężczyznę:
— Czy odprowadzi mnie pan do ołtarza?
Paweł patrzył na mnie zdziwiony, mama była blada jak ściana, a Basia zaczęła płakać.
Przeszliśmy przez kościół razem – ja i człowiek niewidzialny dla świata.
Po weselu mama podeszła do mnie:
— Zrobiłaś z siebie pośmiewisko! Co ludzie powiedzą?
A ja odpowiedziałam:
— Może wreszcie coś dobrego.
Dziś minęły dwa lata od tamtego dnia. Paweł wyjechał za granicę – nasze drogi się rozeszły. Brat dorósł i sam pomaga innym w schronisku dla bezdomnych. Mama… Cóż, mama nadal uważa mnie za dziwaczkę.
Ale każdego ranka idąc do pracy mijam ten sam przystanek i widzę innych ludzi – czasem starszą panią z siatkami, czasem chłopaka w kapturze. Zawsze zostawiam tam coś drobnego – jabłko, bułkę, uśmiech.
Bo wiem już na pewno: jeden gest może zmienić czyjeś życie.
Czy naprawdę tak trudno jest zobaczyć człowieka w drugim człowieku? A może to właśnie my powinniśmy być zmianą, której tak bardzo oczekujemy od innych?