Zostawił mnie dla młodszej. A potem wrócił. Czy można wybaczyć wszystko?

– Naprawdę myślisz, że możesz tak po prostu wrócić? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. Andrzej stał w progu naszego mieszkania, z torbą w ręku i miną zbitego psa. Przez chwilę patrzył na mnie, jakby szukał w moich oczach litości albo zrozumienia.

– Anka… Tamta… ona… – zaczął, ale przerwałam mu gestem.

– Tamta nie chciała gotować? – zapytałam z goryczą. – To dlatego wracasz?

Nie odpowiedział. Wzruszył ramionami, spuścił wzrok. Przez chwilę miałam ochotę rzucić w niego czymś ciężkim, ale tylko oparłam się o framugę drzwi. W głowie dudniło mi jedno pytanie: jak to się stało, że po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa zostałam sama, a potem jeszcze muszę wysłuchiwać takich tłumaczeń?

Mam pięćdziesiąt lat. Ani stara, ani młoda. Wystarczająco dużo, żeby coś przeżyć, ale też wystarczająco mało, żeby jeszcze coś mieć przed sobą. Przez dwadzieścia siedem lat byłam żoną Andrzeja. Żoną w całym tego słowa znaczeniu: obiad zawsze na czas, koszule wyprasowane, dzieci zadbane, rachunki zapłacone, urodziny teściów zapamiętane. Nigdy nie byłam kobietą, która robi sceny. Nie węszyłam, nie sprawdzałam telefonu. Wierzyłam mu. Może za bardzo.

Kiedy powiedział mi, że odchodzi – a właściwie nie powiedział, tylko zostawił kartkę na stole – świat mi się zawalił. „Anka, przepraszam. Muszę spróbować czegoś nowego. Nie szukaj mnie.” Przez pierwsze dni chodziłam jak zombie. Dzieci już dorosłe, syn w Warszawie, córka na studiach w Poznaniu. Zostałam sama w naszym mieszkaniu na osiedlu w Gdańsku.

Pamiętam ten pierwszy wieczór bez niego. Siedziałam przy stole i patrzyłam na dwa talerze. Z przyzwyczajenia nałożyłam zupę do obu. Potem płakałam nad tym drugim talerzem jak idiotka.

Przez kilka tygodni żyłam jak we śnie. Sąsiadka Basia próbowała mnie wyciągnąć na kawę, ale nie miałam siły rozmawiać z ludźmi. Mama dzwoniła codziennie: „Anka, dasz radę. Jesteś silna.” Ale ja nie czułam się silna. Czułam się stara i niepotrzebna.

A potem przyszła złość. Na Andrzeja – za to, że mnie zostawił dla jakiejś młodej dziewczyny (bo oczywiście szybko się dowiedziałam od Basi, że widziano go z jakąś blondynką pod Lidlem). Na siebie – za to, że przez tyle lat byłam tylko żoną i matką, a nie kobietą z własnym życiem.

Zaczęłam chodzić na spacery nad morze. Kupiłam sobie czerwony płaszcz – pierwszy raz od lat coś tylko dla siebie. Zapisałam się na jogę dla początkujących (choć czułam się tam jak słoń w składzie porcelany). Powoli uczyłam się być sama ze sobą.

Aż tu nagle – po czterech miesiącach – Andrzej wrócił. Stał w progu z tą swoją torbą i miną skruszonego chłopca.

– Anka… Przepraszam. Popełniłem błąd.

– Błąd? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Dwadzieścia siedem lat to był błąd czy te cztery miesiące?

– Tamta… ona… nie chciała gotować, nie chciała prać moich koszul…

Zaśmiałam się gorzko.

– A czego się spodziewałeś? Że każda kobieta będzie ci matką?

Przez chwilę milczeliśmy. W końcu powiedział:

– Anka, ja cię kocham.

Nie odpowiedziałam nic. Bo co miałam powiedzieć? Że ja już nie wiem, czy go kocham? Że przez te cztery miesiące nauczyłam się oddychać bez niego?

Dzieci dowiedziały się o wszystkim później. Syn zadzwonił:

– Mamo, nie pozwól mu wrócić tak po prostu! Musi zrozumieć, co zrobił.

Córka płakała przez telefon:

– Mamo, a jeśli on znowu odejdzie?

Siedziałam wtedy na balkonie z kubkiem herbaty i patrzyłam na zachód słońca nad blokami.

Andrzej próbował się starać. Przynosił kwiaty (pierwszy raz od lat!), pytał, czy może pomóc w kuchni (co kończyło się katastrofą), oglądał ze mną seriale (choć zawsze zasypiał po dziesięciu minutach). Ale między nami była ściana.

Pewnego wieczoru usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole.

– Anka… Ja naprawdę chcę to naprawić.

Spojrzałam mu w oczy.

– Andrzej… Ja już nie wiem, czy chcę to naprawiać.

Widziałam w jego oczach strach. Może pierwszy raz w życiu zobaczył we mnie kogoś więcej niż tylko żonę od obiadu i prania.

Zaczęliśmy chodzić na terapię dla par do pani psycholog Ewy (poleciła mi ją Basia). Na pierwszym spotkaniu Andrzej powiedział:

– Chciałem poczuć się młodszy… Tamta była taka inna… Ale brakowało mi domu.

Pani Ewa spojrzała na mnie:

– A pani czego brakowało?

Zaskoczyło mnie to pytanie. Bo ja przez tyle lat nawet nie myślałam o tym, czego mi brakuje.

– Chyba… siebie samej – odpowiedziałam cicho.

Terapia była trudna. Wychodziły stare żale: że nigdy nie miał czasu dla mnie i dzieci; że zawsze wszystko było ważniejsze niż ja; że przez lata czułam się niewidzialna.

Andrzej płakał raz na terapii. Pierwszy raz widziałam go takiego bezbronnego.

– Przepraszam cię za wszystko – powiedział wtedy.

Ale przeprosiny nie leczą ran od razu.

W pracy koleżanki patrzyły na mnie współczująco albo z ukrytą satysfakcją („a widzisz, taka byłaś idealna”). Szefowa zaproponowała mi awans – pierwszy raz ktoś docenił mnie za coś innego niż gotowanie i pranie.

Zaczęłam spotykać się z koleżankami na kawie po pracy. Pojechałam z córką do Krakowa na weekend – pierwszy raz od lat zrobiłyśmy coś tylko we dwie.

Andrzej był w domu coraz częściej sam. Zaczął gotować (co kończyło się czasem przypaloną patelnią), próbował naprawiać kran (zalaliśmy łazienkę). Ale widziałam, że się stara.

Któregoś dnia usiadł obok mnie na kanapie i powiedział:

– Anka… Jeśli chcesz odejść – zrozumiem.

Spojrzałam na niego długo.

– Nie wiem jeszcze, czego chcę – odpowiedziałam szczerze.

Bo prawda jest taka: można wybaczyć zdradę, ale nie da się zapomnieć upokorzenia i samotności.

Dziś mija rok od tamtego dnia, gdy wrócił. Nadal jesteśmy razem – ale inaczej niż kiedyś. Więcej rozmawiamy. Czasem śmiejemy się razem jak dawniej; czasem płaczemy nad tym, co straciliśmy.

Ale przede wszystkim nauczyłam się być sobą – niezależnie od tego, czy jestem żoną Andrzeja czy nie.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można naprawdę zacząć od nowa po pięćdziesiątce? Czy warto walczyć o coś, co zostało złamane? A może lepiej nauczyć się żyć dla siebie?

Co wy byście zrobili na moim miejscu?