„Oddałam wszystko dla dzieci, a zostałam sama. Czy naprawdę na to zasłużyłam?”
— Mamo, naprawdę nie musisz się tak poświęcać — powiedziała Ania, patrząc na mnie z lekkim wyrzutem, ale i ulgą w oczach. Stałyśmy w pustym już salonie naszego starego mieszkania na Pradze. Słońce wpadało przez okno, oświetlając puste ściany, na których jeszcze niedawno wisiały zdjęcia z wakacji w Jastarni, rysunki wnuków i stary zegar po mojej mamie. W powietrzu unosił się zapach świeżo pomalowanych ścian, ale dla mnie to był zapach końca pewnej epoki.
— Aniu, przecież to dla was. Ty i Tomek macie swoje rodziny, swoje sprawy. Po co mi tyle miejsca? — odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć. W środku czułam jednak, jakby ktoś wyrywał mi serce. To mieszkanie było świadkiem całego mojego życia: tu uczyłam dzieci czytać, tu płakałam po śmierci męża, tu świętowaliśmy każde Boże Narodzenie.
Tomek nawet nie przyszedł się pożegnać z mieszkaniem. Zadzwonił tylko rano:
— Mamo, sorry, ale mam zebranie w pracy. Potem muszę zawieźć Olę na angielski. Wpadnę do ciebie w weekend, dobra?
Przytaknęłam tylko, choć wiedziałam, że weekendy Tomka są zawsze zajęte. Praca, dzieci, dom — rozumiem to. Ale czy naprawdę nie można znaleźć chwili dla matki?
Przeprowadziłam się do kawalerki na Bródnie. Mała, ciasna, z widokiem na parking i śmietnik. Zamiast trzech pokoi mam teraz jeden i kuchnię w przedpokoju. Sprzedaż starego mieszkania pozwoliła Ani i Tomkowi spłacić kredyty. Byli mi wdzięczni — przez chwilę. Potem wszystko wróciło do normy: szybkie telefony, krótkie wizyty od święta.
Pierwsze tygodnie były najgorsze. Siedziałam wieczorami przy oknie i patrzyłam na światła samochodów. Czasem dzwoniła sąsiadka z dawnego bloku:
— Pani Zosiu, jak się pani tam żyje? — pytała pani Halina.
— Dobrze… — kłamałam. — Dzieci mają lżej.
Ale czy ja mam lżej? Każdy dzień był taki sam: kawa rano, spacer do sklepu, samotny obiad i wieczór z telewizorem. Czasem próbowałam zadzwonić do Ani:
— Mamo, przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać. Michał ma gorączkę.
Albo do Tomka:
— Mamo, oddzwonię później.
Nie oddzwaniał.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam do Ani bez zapowiedzi. Stałam pod drzwiami jej mieszkania z ciastem drożdżowym w rękach. Słyszałam śmiech wnuków za drzwiami.
— O, mamo! — Ania była wyraźnie zaskoczona. — Mogłaś zadzwonić…
— Nie chciałam przeszkadzać — odpowiedziałam cicho.
Wnuki rzuciły się do mnie na chwilę, ale zaraz wróciły do swoich tabletów. Ania była zajęta gotowaniem obiadu, jej mąż rozmawiał przez telefon w drugim pokoju.
Siedziałam przy stole jak gość. Nikt nie pytał mnie o zdanie, nikt nie słuchał moich opowieści o dawnych czasach. Byłam jak mebel — obecna, ale zbędna.
Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Przez całą drogę powtarzałam sobie: „To dla nich. Dla ich szczęścia.” Ale czyje szczęście się liczy?
Z czasem zaczęłam unikać wizyt u dzieci. Czułam się tam obco. Zamiast tego zaczęłam chodzić na spacery po parku Bródnowskim. Tam poznałam pana Stefana — wdowca w moim wieku.
— Pani też tu sama? — zapytał pewnego dnia.
— Tak… Dzieci mają swoje życie — odpowiedziałam.
Rozumiał mnie bez słów. Spotykaliśmy się coraz częściej: kawa w parku, rozmowy o dawnych czasach, wspólne narzekanie na samotność.
Któregoś dnia zadzwoniła Ania:
— Mamo, czemu nie dzwonisz? Dawno cię nie było.
— Nie chcę przeszkadzać — odpowiedziałam szczerze.
— Przecież jesteś naszą mamą! — usłyszałam w jej głosie nutę wyrzutu.
Ale czy naprawdę jestem jeszcze ich mamą? Czy tylko kimś od rozwiązywania problemów?
W święta Bożego Narodzenia dzieci przyszły do mnie na chwilę. Przyniosły prezenty, zjadły barszcz i pierogi, ale spieszyły się dalej — do teściów, znajomych.
Zostałam sama przy stole z pustymi talerzami i łzami w oczach.
Czasem myślę: może powinnam była być bardziej egoistyczna? Może nie powinnam była oddawać wszystkiego dla innych?
Dziś mam 66 lat i wiem jedno: rodzina to najważniejsza rzecz na świecie… Ale czy rodzina pamięta o tych, którzy ją budowali?
Czy naprawdę zasłużyłam na samotność za to, że chciałam być potrzebna? Czy ktoś jeszcze pamięta o takich matkach jak ja?