Mój mąż nigdy nie wychodzi z domu: Czy można się udusić od nadmiaru miłości?
— Znowu siedzisz w tym samym miejscu, Michał — powiedziałam, próbując ukryć irytację, która narastała we mnie od miesięcy. On nawet nie podniósł wzroku znad laptopa. Siedział na tej samej kanapie, w tej samej pozycji, w której zostawiłam go rano, wychodząc do sklepu. W naszym ogromnym salonie, gdzie echa odbijają się od marmurowych ścian, jego obecność była jak ciężka kotara, której nie mogłam odsunąć.
Czasem mam wrażenie, że ten dom — prezent od jego rodziców na nasz ślub — jest dla mnie więzieniem. Dla niego to azyl. Dla mnie — klatka. Kiedyś marzyłam o takim życiu: piękne wnętrza, ogród większy niż park miejski, cisza i spokój. Ale nikt nie uprzedził mnie, że spokój może być tak duszący.
Michał pochodzi z bardzo bogatej rodziny. Jego rodzice wyjechali do Szwajcarii dwa lata temu, zostawiając nam ten dom i ogromne konto bankowe. „Będziecie mieli wszystko, czego potrzebujecie” — powiedziała teściowa, całując mnie w policzek na pożegnanie. Nie wiedziała, że to „wszystko” może być przekleństwem.
— Może pójdziemy dziś na spacer? — zaproponowałam cicho, choć wiedziałam już, jaka będzie odpowiedź.
— Po co? Przecież tu mamy wszystko — odpowiedział bez emocji.
Właśnie. Mamy wszystko. Oprócz siebie.
Kiedyś Michał był inny. Poznaliśmy się na studiach w Warszawie. Był duszą towarzystwa, zabierał mnie na koncerty, do teatrów, na długie nocne spacery po Starym Mieście. Śmialiśmy się z byle czego, planowaliśmy podróże po świecie. Po ślubie wszystko się zmieniło. Najpierw powoli — coraz rzadziej wychodziliśmy z domu, potem już wcale. Michał zaczął pracować zdalnie, a ja… Ja zostałam gospodynią luksusowego domu.
Próbowałam znaleźć sobie zajęcia. Zapisałam się na jogę, zaczęłam malować akwarele, nawet próbowałam uczyć się włoskiego online. Ale każda moja próba wyjścia z domu kończyła się jego pytaniem:
— Po co ci to? Przecież tu masz wszystko.
Z czasem zaczęłam czuć się winna za każdą chwilę spędzoną poza domem. Michał nie był agresywny ani złośliwy — po prostu był zawsze obecny. Zawsze obok. Zawsze gotowy do rozmowy lub… milczenia.
Najgorsze były wieczory. Siedzieliśmy razem w salonie: on z laptopem, ja z książką lub telefonem. Czasem próbowałam zacząć rozmowę:
— Pamiętasz naszą podróż do Gdańska? Może byśmy gdzieś pojechali?
— Teraz nie ma sensu wyjeżdżać — odpowiadał krótko.
Czułam się coraz bardziej samotna. Paradoksalnie — samotna w obecności drugiego człowieka. Zaczęłam rozmawiać z mamą przez telefon coraz częściej.
— Może powinniście mieć dziecko? — zaproponowała pewnego dnia mama.
Poczułam zimny dreszcz na plecach. Dziecko? W tym domu? Z mężem, który nie opuszcza czterech ścian?
Pewnego dnia nie wytrzymałam. Wybuchłam:
— Michał! Czy ty naprawdę nie widzisz, że ja się tu duszę?! Że potrzebuję przestrzeni?!
Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby pierwszy raz słyszał takie słowa.
— Przecież masz wszystko… — powtórzył bezradnie.
Wybiegłam do ogrodu i płakałam długo. Czułam się winna za swoje emocje. Przecież powinnam być szczęśliwa — mam dom, pieniądze, stabilizację. Ale czy to wystarczy?
Zaczęłam szukać wsparcia u przyjaciółek. Jedna z nich, Kasia, powiedziała mi prosto:
— On cię kocha na swój sposób. Ale ty musisz kochać też siebie.
Te słowa utkwiły mi w głowie na długo.
Próbowałam rozmawiać z Michałem jeszcze wiele razy. Prosiłam o terapię par, o wspólne wyjścia do ludzi. Zawsze kończyło się tak samo:
— Po co ci to?
Z czasem zaczęłam wychodzić sama. Najpierw na krótkie spacery po osiedlu, potem na kawę do miasta. Michał nie protestował — po prostu nie zauważał mojej nieobecności.
Któregoś dnia wróciłam późno wieczorem. W domu panowała cisza. Michał siedział w ciemnym salonie.
— Gdzie byłaś? — zapytał cicho.
— Na spotkaniu z Kasią.
— Bez mnie?
— Tak… Bo ja też potrzebuję życia poza tym domem.
Nie odpowiedział nic więcej. Przez kolejne dni unikał mnie wzrokiem.
Zaczęłam myśleć o rozwodzie. Ale czy to naprawdę rozwiązanie? Czy odejście od kogoś tylko dlatego, że jest „za bardzo obecny”, jest moralnie w porządku?
Czasem patrzę na Michała i widzę w nim małego chłopca, który boi się świata poza murami rodzinnego domu. Może to ja jestem egoistką? Może powinnam zaakceptować jego lęki i nauczyć się żyć w tej złotej klatce?
Ale czy można kochać kogoś i jednocześnie czuć się przez niego więzionym?
Dziś znów siedzimy razem w salonie. On patrzy w ekran laptopa, ja piszę te słowa w swoim dzienniku. Zastanawiam się: czy szczęście naprawdę polega na tym, żeby mieć wszystko pod jednym dachem? Czy może czasem trzeba wyjść poza własne granice — nawet jeśli oznacza to rozstanie?
Czy ktoś z was też kiedyś czuł się samotny w obecności najbliższej osoby?