Adopcja, która zmieniła wszystko: Prawda, której nie chciałam znać

– Mamo, ona znowu nie chce jeść – usłyszałam głos mojego syna, Michała, zza drzwi kuchni. Stałam przy zlewie, próbując powstrzymać łzy. Od tygodni czułam się jak aktorka w kiepskim spektaklu: uśmiech na twarzy, a w środku burza. Zosia siedziała przy stole, skulona, z pustym spojrzeniem wbitym w talerz zupy pomidorowej. Miała osiem lat, a wyglądała na pięć. Jej oczy były ciemne i nieprzeniknione, jakby widziały więcej niż powinny.

Kiedy zdecydowaliśmy się z mężem na adopcję, byliśmy pełni nadziei. Nasza córka Ola wyjechała na studia do Warszawy, Michał miał już swoje sprawy, a dom wydawał się za cichy. Chcieliśmy dać komuś szansę na lepsze życie. Zosia pojawiła się w naszym życiu nagle – telefon z ośrodka adopcyjnego, szybka decyzja, podpisy pod dokumentami. „To dziecko przeszło piekło,” powiedziała pani psycholog. „Potrzebuje stabilizacji i miłości.” Wierzyłam, że damy jej wszystko.

Ale od początku coś było nie tak. Zosia nie płakała, nie śmiała się, nie przytulała się do mnie jak inne dzieci. Bała się dotyku. W nocy słyszałam jej cichy płacz przez ścianę. Czasem budziła się z krzykiem. Próbowałam rozmawiać z nią o przeszłości, ale zamykała się w sobie jeszcze bardziej.

Pewnego wieczoru, kiedy mąż był na delegacji, usłyszałam szelest w salonie. Zosia stała przy oknie, patrząc w ciemność. – Zosiu, co robisz? – zapytałam łagodnie. – Czekam na mamę – odpowiedziała cicho. – Ale ja tu jestem – próbowałam ją objąć, ale odsunęła się gwałtownie. – Nie ty – wyszeptała.

Zaczęłam szukać odpowiedzi. Przeglądałam dokumenty adopcyjne, dzwoniłam do ośrodka. Wszyscy powtarzali to samo: matka biologiczna zmarła, ojciec nieznany. Ale coś mi nie pasowało. Zosia miała blizny na rękach i plecach – tłumaczono mi, że to „wypadki z dzieciństwa”. Jednak pewnej nocy zobaczyłam na jej nadgarstku wyblakły tatuaż – trzy cyfry i litera.

Nie spałam całą noc. Następnego dnia pojechałam do ośrodka adopcyjnego. Pani dyrektor patrzyła na mnie z niepokojem. – Proszę pani, czy Zosia była ofiarą przemocy? – zapytałam drżącym głosem. Kobieta spuściła wzrok. – Nie mogę udzielać takich informacji… Proszę zaufać specjalistom.

Nie mogłam przestać myśleć o tym tatuażu. Pokazałam zdjęcie znajomemu policjantowi. Po kilku dniach zadzwonił do mnie z szokującą informacją: – Ten znak to kod identyfikacyjny… używany przez grupy handlujące dziećmi na Wschodzie.

Ziemia usunęła mi się spod nóg. Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak w koszmarze. Policja zaczęła śledztwo, a my musieliśmy odpowiadać na dziesiątki pytań. Okazało się, że Zosia została wywieziona z Ukrainy przez siatkę przestępczą i trafiła do Polski jako „osierocone dziecko”. Ośrodek adopcyjny był zamieszany w proceder handlu ludźmi.

Mój mąż był wściekły i bezradny. Michał zamknął się w pokoju i przestał rozmawiać z nami o czymkolwiek. Ola dzwoniła codziennie z Warszawy i płakała do słuchawki: – Mamo, co teraz będzie z Zosią? Co z nami?

Zosia coraz częściej miała ataki paniki. Bała się obcych ludzi, dźwięków samochodów pod domem, nawet dzwonka do drzwi. Przestała mówić całkiem. Chodziłam z nią po lekarzach, psychologach, ale nikt nie potrafił jej pomóc.

Pewnego dnia przyszli do nas funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego Policji. Poprosili mnie o rozmowę na osobności.
– Pani Anno – powiedział jeden z nich – potrzebujemy pani pomocy. Zosia może być kluczowym świadkiem w sprawie rozbicia tej siatki.
– Ona jest tylko dzieckiem! – krzyknęłam przez łzy.
– Ale tylko ona może rozpoznać ludzi odpowiedzialnych za jej cierpienie.

Nie spałam całą noc. Wpatrywałam się w śpiącą Zosię i zastanawiałam się, czy mam prawo narażać ją na kolejne traumy dla dobra innych dzieci.

W końcu zgodziłam się współpracować z policją. Przez wiele miesięcy żyliśmy pod ochroną, zmieniliśmy adres, musieliśmy zerwać kontakt ze znajomymi i rodziną. Zosia powoli zaczęła mówić – najpierw pojedyncze słowa, potem całe zdania. Opowiadała o ciemnych piwnicach, o ludziach bez twarzy, o innych dzieciach zamkniętych razem z nią.

Dzięki jej zeznaniom udało się rozbić siatkę przestępczą działającą na terenie Polski i Ukrainy. Kilkanaście dzieci odzyskało wolność.

Ale nasza rodzina już nigdy nie była taka sama. Mąż wyprowadził się na kilka miesięcy – nie mógł poradzić sobie z poczuciem winy i bezsilności. Michał zaczął chodzić na terapię dla młodzieży z rodzin dysfunkcyjnych. Ola rzuciła studia na rok i wróciła do domu pomagać mi opiekować się Zosią.

Dziś minęły dwa lata od tamtych wydarzeń. Zosia chodzi do szkoły integracyjnej i powoli odzyskuje dzieciństwo. Ja sama często budzę się w nocy zlana potem i pytam siebie: czy zrobiłam wszystko dobrze? Czy mogłam uratować ją wcześniej? Czy kiedykolwiek będziemy jeszcze normalną rodziną?

Czasem patrzę na Zosię bawiącą się w ogrodzie i myślę: ile takich dzieci jeszcze czeka na ratunek? Ilu dorosłych odwraca wzrok od prawdy? Może właśnie dlatego musiałam przeżyć ten koszmar – żeby nigdy więcej nie milczeć.