Czterdzieści lat razem – i nagle koniec. Historia mojego późnego rozwodu
– I co teraz? – zapytałam sama siebie, patrząc na Jacka, który pakował walizkę w naszym sypialnianym półmroku. Był Sylwester, a w naszym domu panowała cisza, którą przerywało tylko ciche szczekanie psa naszych dzieci. Jak co roku, Marta i Tomek podrzucili nam swojego labradora, żeby mogli bawić się na balu do białego rana. My zostaliśmy w domu – jak zawsze. Ale tym razem coś było inaczej.
– Jadę na cmentarz do rodziców – powiedział Jacek, nie patrząc mi w oczy. – Mam kilka dni wolnego, nie chcę tu siedzieć bezczynnie.
– W Sylwestra? – zapytałam, próbując ukryć drżenie głosu. – Zawsze byliśmy razem tego dnia.
– Zawsze… – powtórzył z goryczą. – Ale czy to jeszcze ma sens?
Zamarłam. Nie wiedziałam, czy dobrze słyszę. Przez czterdzieści lat byliśmy razem. Przeżyliśmy narodziny dzieci, śmierć mojej mamy, jego chorobę serca, remonty, kredyty, święta i zwykłe dni. Byliśmy parą z sąsiedztwa, którą wszyscy znali i podziwiali za zgodę i wytrwałość. A teraz?
Jacek wyszedł z domu bez pożegnania. Siedziałam na kanapie, głaszcząc psa i próbując zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. W głowie miałam mętlik: czy to tylko kryzys? Czy może coś więcej? Przez całą noc przewracałam się z boku na bok, wsłuchując się w ciszę pustego mieszkania.
Następnego dnia zadzwonił telefon.
– Musimy porozmawiać – powiedział Jacek chłodno. – Wrócę wieczorem.
Czekałam na niego jak na wyrok. Kiedy wszedł do domu, był inny: zmęczony, jakby starszy o kilka lat.
– Nie chcę już tak żyć – zaczął bez ogródek. – Przez lata myślałem, że to wszystko ma sens, ale teraz czuję się pusty. Dzieci mają swoje życie, my nie mamy już o czym rozmawiać. Każdy dzień jest taki sam.
– Ale przecież… jesteśmy rodziną! – wykrzyknęłam. – Mamy siebie!
– Mamy siebie? – powtórzył z goryczą. – Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy naprawdę? Kiedy ostatni raz śmialiśmy się razem?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przypomniałam sobie nasze wspólne wieczory przed telewizorem, rozmowy o rachunkach i zdrowiu, narzekania na politykę i pogodę. Czy to naprawdę wszystko?
Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Dzieci niczego nie zauważyły – byli zajęci swoimi sprawami. Marta zadzwoniła tylko raz:
– Mamo, wszystko w porządku? Tata był jakiś dziwny przez telefon…
– Wszystko dobrze, kochanie – skłamałam.
Ale nic nie było dobrze. Jacek coraz częściej wychodził z domu, wracał późno albo wcale nie wracał na noc. Zaczęły pojawiać się plotki: sąsiadka widziała go w kawiarni z jakąś kobietą. Nie chciałam wierzyć w zdradę po tylu latach… Ale czy to ważne? Najgorsza była samotność.
Pewnego wieczoru usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.
– Chcę rozwodu – powiedział spokojnie Jacek. – Nie chcę już udawać.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Przez chwilę nie mogłam oddychać.
– Po tylu latach? Po wszystkim?
– Właśnie dlatego – odpowiedział cicho. – Nie chcę umrzeć jako zgorzkniały starzec obok kobiety, której już nie znam.
Nie płakałam wtedy. Łzy przyszły później, kiedy zostałam sama w pustym mieszkaniu. Przeglądałam stare zdjęcia: młodzi, zakochani, pełni nadziei… Gdzie to wszystko się podziało?
Rozwód w tym wieku to nie tylko rozpad rodziny. To koniec świata, który budowało się przez całe życie: wspólne przyzwyczajenia, rytuały, nawet kłótnie o drobiazgi. Nagle trzeba nauczyć się żyć od nowa – bez drugiej osoby obok.
Dzieci były w szoku.
– Mamo, jak to możliwe? Przecież zawsze byliście razem!
– Czasem bycie razem to za mało – odpowiedziałam smutno.
Marta próbowała przekonać nas do terapii małżeńskiej. Tomek był wściekły na ojca.
– Jak możesz zostawić mamę po tylu latach?!
Ale Jacek był nieugięty. Spakował rzeczy i wyprowadził się do wynajętego mieszkania na drugim końcu miasta.
Pierwsze tygodnie były najgorsze. Każdy dźwięk w pustym domu przypominał mi o nim: szum czajnika, skrzypienie drzwi, nawet zapach jego perfum na poduszce. Czułam się jak duch we własnym życiu.
Z czasem zaczęłam wychodzić z domu: na spacery z psem, do biblioteki, na spotkania seniorów w domu kultury. Poznałam kilka kobiet w podobnej sytuacji. Okazało się, że nie jestem sama – rozwody po sześćdziesiątce stają się coraz częstsze.
Zaczęłam zadawać sobie pytania: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy powinnam walczyć o nasze małżeństwo? A może to po prostu życie?
Dziś mam 64 lata i zaczynam wszystko od nowa. Jest mi ciężko, ale uczę się być sama ze sobą. Czasem myślę o Jacku z żalem, czasem ze złością… Ale najczęściej z poczuciem straty czegoś ważnego.
Czy można jeszcze być szczęśliwym po takim końcu? Czy samotność w tym wieku to wyrok? A może to szansa na nowe życie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?