Moja synowa to koszmar – czy naprawdę jestem winna wszystkiemu?

— Nie będę jadła tego mięsa, pani Zofio. Przecież mówiłam, że jestem wegetarianką! — głos Martyny rozbrzmiał w kuchni jak dzwon alarmowy. Stałam przy kuchence, trzymając w ręku łyżkę do zupy, i poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. To już trzeci raz w tym miesiącu, kiedy próbowałam przygotować coś specjalnego na rodzinny obiad, a ona zawsze znalazła powód do narzekań.

— Przepraszam, Martynko, myślałam, że rosół będzie odpowiedni… — zaczęłam niepewnie, ale ona już odwracała się na pięcie i wychodziła z kuchni. Mój syn, Michał, patrzył na mnie bezradnie. W jego oczach widziałam zmęczenie i coś jeszcze — może rozczarowanie?

Od kiedy Martyna pojawiła się w naszym życiu, wszystko się zmieniło. Michał był moim jedynym dzieckiem. Po śmierci męża to on był moim całym światem. Kiedy przyprowadził Martynę na pierwszą kolację, starałam się być miła. Naprawdę się starałam. Ale ona od początku patrzyła na mnie jak na intruza.

Pamiętam tamten wieczór — siedzieliśmy przy stole, a ona z wyższością komentowała wystrój mojego mieszkania: „Oj, pani Zofio, te firanki to już chyba z poprzedniej epoki?” Michał się zaśmiał, a ja poczułam się jak dziecko, które zrobiło coś nie tak.

Z czasem było tylko gorzej. Martyna zaczęła decydować o wszystkim: gdzie spędzamy święta, co jemy na obiad, nawet jaką kawę pijemy. Michał coraz rzadziej dzwonił. Kiedy przychodził sam, był spięty i nieobecny. Gdy próbowałam zaprosić ich na niedzielny obiad, zawsze miała wymówkę: „Mamy plany”, „Jesteśmy zmęczeni”, „Może innym razem”.

Najgorsze przyszło w zeszłym roku, kiedy urodziła się ich córka, Hania. Myślałam, że wtedy wszystko się zmieni — że będę mogła być babcią, pomagać im, cieszyć się wnuczką. Ale Martyna od początku dawała mi do zrozumienia, że nie jestem mile widziana. „Proszę nie całować Hani po twarzy — to niehigieniczne”, „Niech pani nie przynosi tych starych zabawek — są niebezpieczne”, „Nie potrzebujemy pomocy”.

Czułam się coraz bardziej samotna. Moje koleżanki mówiły: „Zosiu, musisz być twarda! To twoja rodzina!” Ale jak być twardą, kiedy własny syn patrzy na ciebie jak na problem?

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i poszłam do nich bez zapowiedzi. Chciałam zobaczyć Hanię, porozmawiać z Michałem. Drzwi otworzyła Martyna. Jej mina mówiła wszystko.

— Co się stało? — zapytała chłodno.

— Chciałam tylko zobaczyć wnuczkę… — odpowiedziałam cicho.

— Hania śpi. Nie powinna pani przychodzić bez zapowiedzi.

Stałam tam jak słup soli. W końcu usłyszałam głos Michała z drugiego pokoju:

— Mamo, może innym razem?

Wróciłam do domu i płakałam całą noc. Zastanawiałam się: co zrobiłam źle? Czy naprawdę jestem taka straszna? Czy to ja jestem winna temu wszystkiemu?

Próbowałam rozmawiać z Michałem przez telefon:

— Synku, czy coś się stało? Dlaczego Martyna mnie nie lubi?

— Mamo, proszę cię… Nie zaczynaj znowu. Martyna jest zmęczona. My też mamy swoje życie.

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.

Z czasem zaczęłam unikać kontaktu. Przestałam dzwonić, przestałam zapraszać ich na obiady. Zajęłam się ogródkiem, zaczęłam chodzić na spacery z sąsiadką. Ale pustka pozostała.

W zeszłym tygodniu była rocznica śmierci mojego męża. Zawsze tego dnia spotykaliśmy się całą rodziną na cmentarzu. Tym razem przyszłam sama. Stałam nad grobem i mówiłam do niego szeptem:

— Stasiu, co ja mam robić? Nasz syn odwrócił się ode mnie… A ja tak bardzo tęsknię za nim i za Hanią…

Wieczorem zadzwonił Michał.

— Mamo… Przepraszam, że nie mogliśmy przyjść. Hania była chora.

— Rozumiem — odpowiedziałam tylko.

Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Czy naprawdę jestem taka trudna? Może powinnam bardziej zaakceptować Martynę? Może to ja powinnam przeprosić?

Kilka dni później spotkałam Martynę w sklepie. Była sama.

— Dzień dobry — powiedziałam nieśmiało.

Spojrzała na mnie chłodno:

— Dzień dobry.

Zebrałam się na odwagę:

— Martyno… Czy możemy porozmawiać? Chciałabym zrozumieć, co robię źle.

Patrzyła na mnie przez chwilę w milczeniu.

— Pani Zofio… Ja po prostu chcę mieć własną rodzinę. Bez ciągłego porównywania do tego, jak było u pani w domu.

Zatkało mnie. Czy naprawdę tak bardzo narzucałam im swoje zwyczaje?

Wróciłam do domu i długo myślałam nad jej słowami. Może rzeczywiście próbowałam zatrzymać czas? Może nie umiałam pogodzić się z tym, że mój syn dorósł i ma własne życie?

Ale czy to znaczy, że muszę być zupełnie sama?

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na pusty plac zabaw pod blokiem. Marzę o tym, żeby Hania kiedyś przyszła do mnie sama — żebyśmy mogły razem piec ciasto albo podlewać kwiaty w ogródku.

Czy każda teściowa musi przechodzić przez taki koszmar? Czy naprawdę nie ma miejsca dla starszego pokolenia w nowej rodzinie? A może powinnam nauczyć się odpuszczać i pozwolić im żyć po swojemu?

Czasem zastanawiam się: czy to ja jestem problemem… czy po prostu świat się zmienił i nie potrafię za nim nadążyć?