Dlaczego pan Roger codziennie stoi na rogu? Historia, która zmieniła moje spojrzenie na ludzi
Znowu tam był. Stał na rogu ulicy Puławskiej i Rakowieckiej, w swoim starym, wyblakłym płaszczu, z kapeluszem przekrzywionym na bok. Machnął do mnie ręką, jak zawsze. Przez ostatnie trzy lata widziałam go niemal codziennie, wracając z pracy do domu. Zawsze ten sam gest, ten sam uśmiech. Czasem rozmawiał z przechodniami, czasem tylko patrzył na samochody, jakby czekał na kogoś ważnego.
Tego dnia padał deszcz. Szyby samochodu były zaparowane, a wycieraczki ledwo nadążały z usuwaniem wody. Zatrzymałam się na czerwonym świetle i spojrzałam na niego przez szybę. Stał pod parasolem, mokre spodnie przylegały mu do nóg, ale dalej machał każdemu, kto spojrzał w jego stronę. Poczułam nagle coś dziwnego – jakby wyrzut sumienia. Przez tyle czasu ignorowałam go, traktowałam jak element krajobrazu. A przecież to człowiek.
Zanim zdążyłam się rozmyślić, zaparkowałam samochód kilka metrów dalej i wysiadłam. Deszcz od razu przemoczył mi włosy i ramiona. Podeszłam do niego niepewnie.
– Dzień dobry – zaczęłam nieśmiało. – Przepraszam, że przeszkadzam… Ale widuję pana tutaj codziennie. Czy mogę zapytać… dlaczego pan tu stoi?
Spojrzał na mnie zaskoczony, ale zaraz się uśmiechnął. Miał ciepłe, zmęczone oczy.
– Dzień dobry, pani…? – Lillian – odpowiedziałam szybko.
– Pani Lillian… To długa historia. Ale jeśli pani nie przeszkadza deszcz, mogę opowiedzieć.
Poczułam, że muszę to usłyszeć. Stanęliśmy razem pod jego parasolem. Przez chwilę milczał, jakby zbierał myśli.
– Wie pani… Kiedyś miałem rodzinę. Żonę, syna. Mieszkaliśmy niedaleko stąd. Codziennie rano odprowadzałem syna do szkoły, a potem szedłem do pracy. Po południu wracałem tą samą drogą i zawsze czekałem na nich tutaj – opowiadał cicho. – To był nasz punkt spotkań. Zawsze się tu spotykaliśmy po pracy i szliśmy razem do domu.
Zacisnął dłonie na rączce parasola.
– Ale potem… Żona zachorowała. Rak trzustki. Odeszła w ciągu kilku miesięcy. Syn wyjechał do Anglii za pracą. Zostałem sam w naszym mieszkaniu.
Poczułam ścisk w gardle.
– I wtedy zacząłem tu przychodzić – kontynuował Roger. – Najpierw tylko czasem, potem codziennie. Bo wie pani… Tu czuję się bliżej nich. Jakby zaraz mieli wyjść zza rogu i znów pójdziemy razem do domu.
Patrzyłam na niego w milczeniu. Deszcz bębnił o parasol, samochody mijały nas z szumem.
– Ale dlaczego pan macha ludziom? – zapytałam cicho.
Uśmiechnął się smutno.
– Bo wiem, jak to jest być niewidzialnym. Po śmierci żony nikt mnie nie zauważał. Sąsiedzi przestali pytać, znajomi przestali dzwonić. A ja… Ja chciałem tylko poczuć, że jeszcze jestem częścią tego świata. Że ktoś mnie widzi.
Zamilkł na chwilę.
– A potem zauważyłem, że ludzie zaczynają mi odmachiwać. Czasem ktoś się uśmiechnie, czasem zatrzyma na chwilę pogadać o pogodzie albo o korkach w mieście. I wie pani co? To daje mi siłę wstać rano z łóżka.
Stałam tam z nim jeszcze kilka minut, słuchając jego historii o dawnych spacerach z żoną po Łazienkach, o synu, który dzwoni raz w miesiącu i obiecuje przyjechać na święta, ale zawsze coś wypada.
– Nie jest panu smutno? – spytałam w końcu.
Spojrzał mi prosto w oczy.
– Jest. Ale smutek to nie wszystko. Czasem wystarczy jeden uśmiech od obcej osoby, żeby dzień stał się lepszy.
Pożegnałam się z nim i wróciłam do samochodu cała przemoczona i roztrzęsiona. Całą drogę do domu myślałam o tym spotkaniu. O tym, jak łatwo przechodzimy obok ludzi obojętnie, nie zastanawiając się nad ich historią.
Następnego dnia znów go zobaczyłam – tym razem sama mu pomachałam i uśmiechnęłam się szeroko. Odmachnął mi z entuzjazmem.
Od tamtej pory często zatrzymuję się przy Rogera choćby na chwilę rozmowy. Czasem przynoszę mu kawę albo drożdżówkę z pobliskiej piekarni. Zaczęłam też bardziej zwracać uwagę na ludzi wokół siebie – sąsiadkę z naprzeciwka, która zawsze wraca z pracy sama; starszego pana z psem; ekspedientkę w sklepie pod domem.
Czasem zastanawiam się: ile takich niewidzialnych historii mijamy każdego dnia? Ile osób czeka na nasz uśmiech czy zwykłe „dzień dobry”? Może warto czasem zatrzymać się i zapytać: „Jak się pan ma?”
Czy naprawdę tak trudno być dla siebie nawzajem ludźmi?