Zamiast szczęścia dostałam tylko łzy – historia Magdaleny z Gdańska

Wszystko zaczęło się od krzyku. „Magda, ile razy mam powtarzać, żebyś nie ruszała moich rzeczy?!” – głos mojej teściowej, pani Haliny, odbił się echem po całym mieszkaniu. Stałam w kuchni z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, zmywając naczynia po śniadaniu, które przygotowałam dla całej rodziny. Woda kapała mi po nadgarstkach, a serce waliło jak młot. Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystko i wybiec na klatkę schodową, byle tylko nie słyszeć kolejnych pretensji.

Mam na imię Magdalena Nowicka. Mam 36 lat i mieszkam w Gdańsku, choć to nie moje rodzinne miasto. Przeprowadziłam się tu dla męża – Artura. Poznaliśmy się na studiach w Toruniu, zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Był czuły, opiekuńczy, miał marzenia. Wierzyłam, że razem stworzymy dom pełen ciepła i śmiechu. Po ślubie zamieszkaliśmy u jego rodziców – tylko na chwilę, jak zapewniał Artur. „Tylko do czasu aż uzbieramy na własne mieszkanie” – powtarzał. Ta chwila trwa już siedem lat.

Od początku nie byłam mile widziana. Pani Halina traktowała mnie jak intruza. „Moja synowa z miasta, wielka pani magister!” – mówiła do sąsiadek, gdy myślała, że nie słyszę. Teść, pan Zbigniew, był cichy, ale jego spojrzenie mówiło wszystko: nie pasowałam do ich świata. Artur próbował mnie bronić, ale zawsze kończyło się tak samo: „Nie chcę kłótni w domu!” – ucinał rozmowę i wychodził do pracy.

Najgorsze były święta. Siedziałam przy stole, a pani Halina komentowała każdy mój ruch: „U nas barszcz się robi inaczej”, „Karp za słony”, „Dzieci byś już miała, a nie tylko karierę ci w głowie”. Bolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Pragnęłam dziecka, ale od dwóch lat bezskutecznie staraliśmy się z Arturem o potomka. Każda kolejna miesiączka była jak wyrok. Płakałam nocami w poduszkę, a on tylko głaskał mnie po włosach i szeptał: „Jeszcze się uda”.

Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. W przedpokoju usłyszałam rozmowę teściowej z jej siostrą:
– Ona nigdy nie będzie jedną z nas. Artur powinien był znaleźć sobie normalną dziewczynę ze wsi, a nie taką… – urwała.
– Może jeszcze się rozwiodą – odpowiedziała ciotka Irena.
Zamarłam. Stałam za drzwiami jak dziecko podsłuchujące dorosłych i czułam, jak coś we mnie pęka.

Z czasem zaczęły się drobne złośliwości. Ginęły moje kosmetyki, ubrania lądowały w brudnej piwnicy, a ulubiony kubek został rozbity „przez przypadek”. Kiedy próbowałam rozmawiać z Arturem, wzdychał ciężko:
– Magda, mama jest już starsza, nie denerwuj jej. Przecież to tylko rzeczy.
Ale to nie były tylko rzeczy. To była moja godność.

W pracy trzymałam fason. Byłam nauczycielką polskiego w liceum – uczniowie mnie lubili, dyrektorka chwaliła za zaangażowanie. Ale po powrocie do domu czułam się jak służąca we własnym życiu. Gotowałam obiady dla wszystkich, sprzątałam po teściowej i jej gościach, robiłam zakupy dla całej rodziny. Nawet kiedy miałam gorączkę, musiałam wstać i przygotować śniadanie.

Najbardziej bolało mnie to, że Artur coraz częściej znikał z domu pod pretekstem nadgodzin. Wiedziałam, że ucieka od konfliktów – ale zostawiał mnie samą na polu bitwy.

Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę i powiedziałam mu:
– Arturze, ja tak dłużej nie wytrzymam. Albo znajdziemy coś swojego, albo… ja odejdę.
Spojrzał na mnie zaskoczony:
– Przesadzasz! Przecież tu mamy wszystko! Mama gotuje, pomaga nam finansowo… Po co ci własne mieszkanie?
– Bo chcę być twoją żoną, a nie dodatkiem do twojej mamy!
Wyszedł trzaskając drzwiami.

Następnego dnia pani Halina urządziła mi awanturę:
– Jak śmiesz buntować mojego syna przeciwko mnie? To mój dom! Jeśli ci się nie podoba – droga wolna!
Nie miałam dokąd pójść. Moi rodzice mieszkali daleko pod Wrocławiem i byli schorowani. Nie chciałam ich martwić.

Z czasem zaczęły się poważniejsze konflikty. Teściowa coraz częściej krytykowała mnie przy obcych:
– Magda nawet jajecznicy dobrze nie zrobi! A dzieci? Pewnie nigdy ich nie będzie miała!
Czułam się upokorzona do granic możliwości.

Wszystko zmieniło się pewnej zimowej nocy. Obudził mnie hałas w kuchni – zeszłam na dół i zobaczyłam panią Halinę leżącą na podłodze. Zawał serca. Zadzwoniłam po karetkę, reanimowałam ją do przyjazdu ratowników. Przeżyła – lekarze powiedzieli potem, że uratowałam jej życie.

Przez chwilę myślałam, że coś się zmieni. Że docenią moje starania. Ale kiedy wróciła ze szpitala, usłyszałam:
– Gdybyś była lepszą synową, to bym się tak nie denerwowała!
Artur nawet nie stanął po mojej stronie.

Wtedy podjęłam decyzję: muszę odejść dla własnego zdrowia psychicznego.

Spakowałam walizkę i zadzwoniłam do przyjaciółki z pracy:
– Anka, mogę u ciebie przenocować?
– Oczywiście! Co się stało?
– Wszystko… wszystko naraz.

Przez kilka tygodni mieszkałam u niej na kanapie. Artur dzwonił rzadko:
– Kiedy wrócisz? Mama pyta o ciebie.
– Nie wrócę – odpowiedziałam cicho.
Po raz pierwszy poczułam ulgę.

Zaczęłam nowe życie – wynajęłam małe mieszkanie na Zaspie. Sama urządzałam je wieczorami po pracy – kawałek po kawałku odzyskiwałam siebie. Czasem płakałam z bezsilności i żalu za zmarnowanymi latami. Ale wiedziałam jedno: wolność jest więcej warta niż pozory szczęścia.

Dziś mijają dwa lata od mojego odejścia. Artur nigdy nie próbował naprawdę mnie odzyskać – został z matką i jej pretensjami. Ja nauczyłam się żyć sama ze sobą i doceniać małe rzeczy: ciszę po pracy, zapach świeżo zaparzonej kawy w mojej własnej kuchni.

Czasem pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy gdybym była bardziej uległa albo bardziej stanowcza – los by się odmienił? A może każda z nas musi przejść przez swoje piekło, żeby odnaleźć własny kawałek nieba?

A wy? Czy też musieliście walczyć o siebie wśród tych, którzy powinni was kochać najbardziej?