Blizny na sercu: Historia Marcina i Julii

— Dlaczego zawsze patrzysz w dół, kiedy mnie widzisz? — zapytała Julia, stojąc na balkonie naprzeciwko mojego. Jej głos był cichy, ale stanowczy. Zaskoczyła mnie. Zawsze widywałem ją z książką w ręku, skuloną na starym krześle, jakby chciała zniknąć. Nigdy nie sądziłem, że odważy się odezwać.

Zawstydziłem się. Może rzeczywiście patrzyłem w dół — nie dlatego, że się jej bałem, ale dlatego, że nie wiedziałem, jak się zachować. Julia miała blizny na twarzy. Głębokie, nieregularne, jakby ktoś kiedyś próbował wymazać jej uśmiech. W moim świecie — świecie bankowych garniturów i idealnych uśmiechów — takie rzeczy się ukrywało.

— Przepraszam — odpowiedziałem szczerze. — Nie chciałem cię urazić.

Uśmiechnęła się krzywo. — Wszyscy tak mówią.

Wtedy po raz pierwszy poczułem ukłucie w sercu. Coś we mnie pękło. Może to była samotność, którą znałem aż za dobrze? Może świadomość, że za moimi sukcesami kryje się pustka?

Miałem trzydzieści cztery lata i byłem kierownikiem oddziału banku w centrum Warszawy. Mieszkałem sam w nowoczesnym apartamencie, jeździłem nowym volvo i co weekend jeździłem na Mazury łowić ryby. Rodzice byli dumni, znajomi zazdrościli mi życia. Ale nikt nie wiedział, że wieczorami siadam na balkonie i patrzę na światła miasta, czując się bardziej samotny niż kiedykolwiek.

Julia pojawiła się w moim życiu nagle. Wprowadziła się do mieszkania naprzeciwko dwa miesiące temu. Była cicha, zamknięta w sobie. Sąsiedzi szeptali o niej różne rzeczy: że uciekła od męża, że była ofiarą wypadku, że jest dziwna. Ja tylko widziałem jej blizny i smutek w oczach.

Zacząłem ją obserwować. Nie w sposób nachalny — raczej z ciekawości i współczucia. Czasem nasze spojrzenia się spotykały. Wtedy odwracała wzrok szybciej niż ja.

Po tamtym poranku coś się zmieniło. Zacząłem ją spotykać częściej: w windzie, na klatce schodowej, w sklepie pod blokiem. Zawsze była sama. Pewnego dnia zebrałem się na odwagę.

— Może poszłabyś ze mną na kawę? — zapytałem niepewnie.

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

— Ze mną? — powtórzyła.

— Tak. Z tobą.

Milczała dłuższą chwilę.

— Ludzie będą się gapić — powiedziała cicho.

— Niech patrzą — odpowiedziałem i sam byłem zaskoczony własną pewnością siebie.

Zgodziła się. Spotkaliśmy się w małej kawiarni na Mokotowie. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie i rozmawialiśmy o wszystkim: o książkach, o muzyce, o dzieciństwie. Julia była inteligentna, dowcipna i miała w sobie coś niezwykle kruchego. Opowiedziała mi o swoim wypadku — o tym, jak kilka lat temu samochód pijanej kobiety wjechał w nią na przejściu dla pieszych. O bólu, operacjach i ludziach, którzy przestali ją widzieć jako człowieka.

— Czasem myślę, że już nigdy nie będę normalna — powiedziała cicho.

— A co to znaczy być normalnym? — zapytałem.

Uśmiechnęła się smutno.

Od tamtej pory widywaliśmy się coraz częściej. Zapraszałem ją do siebie na kolacje, razem gotowaliśmy makaron i śmialiśmy się z moich nieudolnych prób krojenia cebuli. Julia zaczęła się otwierać. Pokazywała mi swoje rysunki — piękne, pełne emocji portrety ludzi z bliznami.

Moja matka dowiedziała się o Julii przypadkiem. Przyszła do mnie bez zapowiedzi i zobaczyła nas razem na balkonie.

— Marcinie, kim jest ta dziewczyna? — zapytała chłodno.

— To Julia. Moja… przyjaciółka — odpowiedziałem niepewnie.

Matka zmierzyła Julię wzrokiem od stóp do głów. W jej oczach zobaczyłem litość zmieszaną z dezaprobatą.

— Synu, przecież możesz mieć każdą kobietę — powiedziała później szeptem, kiedy Julia wyszła do łazienki. — Po co ci ktoś taki? Co ludzie powiedzą?

Poczułem gniew i wstyd jednocześnie.

— Mamo, to nie twoja sprawa — odpowiedziałem ostro.

Ale jej słowa utkwiły mi w głowie jak drzazga. Zacząłem zauważać spojrzenia sąsiadów, szepty za plecami. Julia też to czuła.

— Może powinniśmy przestać się spotykać — powiedziała pewnego wieczoru. — Nie chcę być dla ciebie ciężarem.

— Nie jesteś ciężarem! — wybuchłem. — Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu!

Patrzyła na mnie długo, a potem rozpłakała się.

Przez kolejne dni unikała mnie. Pisałem do niej wiadomości, dzwoniłem — bez odpowiedzi. Czułem się bezradny jak dziecko.

W końcu zapukałem do jej drzwi.

— Julia, proszę cię… Nie odtrącaj mnie tylko dlatego, że inni są głupi! — powiedziałem drżącym głosem.

Otworzyła drzwi tylko na chwilę.

— Marcinie… Ja po prostu boję się znowu cierpieć — wyszeptała i zamknęła drzwi przed moim nosem.

Nie spałem całą noc. Rano zadzwoniłem do matki.

— Mamo… Jeśli nie potrafisz zaakceptować Julii, to znaczy, że nigdy mnie nie znałaś — powiedziałem stanowczo.

Po raz pierwszy w życiu postawiłem się rodzinie.

Minął tydzień zanim Julia znów pojawiła się na balkonie. Wyglądała na zmęczoną i smutną.

— Chciałam ci podziękować — powiedziała cicho. — Za to, że byłeś przy mnie nawet wtedy, gdy ja nie umiałam być przy sobie samej.

Podszedłem do niej i delikatnie dotknąłem jej dłoni przez balustradę.

— Julia… Chcę być z tobą. Niezależnie od tego, co mówią inni.

Spojrzała mi prosto w oczy po raz pierwszy od dawna.

Nie wiem jeszcze, co będzie dalej. Może ludzie nigdy nie przestaną szeptać za naszymi plecami. Może moja matka nigdy nie zaakceptuje Julii. Ale wiem jedno: czasem trzeba mieć odwagę wybrać własną drogę — nawet jeśli prowadzi ona przez cierpienie i samotność.

Czy naprawdę tak trudno jest zobaczyć człowieka pod blizną? Czy miłość zawsze musi być walką?