A miłość ciągle trwa – historia zagubionej drogi i rodzinnych tajemnic
– Maks, skręciłeś nie tam, gdzie trzeba. Powinniśmy jechać dalej – powiedziałam, niecierpliwie krzyżując ramiona na piersi. Słońce już chyliło się ku zachodowi, a cienie drzew wydłużały się na wąskiej leśnej drodze. Czułam, jak narasta we mnie niepokój.
– Skręciłem dobrze – odpowiedział spokojnie Maks, jakby nie słyszał drżenia w moim głosie. Jego ręce mocno trzymały kierownicę starego volkswagena, a ja widziałam, jak zaciska szczękę. – Zaraz powinna być mała polana.
– A tu jej nie ma – rozglądałam się nerwowo. – Zawróćmy i pojedźmy kawałek dalej. Maks, słyszysz? Zatrzymaj się!
Samochód zwolnił, ale Maks nie zamierzał zawracać. Widziałam to w jego oczach – upór, który znałam od lat. Ten sam upór, który kiedyś mnie w nim fascynował, a teraz coraz częściej doprowadzał do szału.
– Zosia, zaufaj mi na chwilę. – Jego głos był cichy, ale stanowczy. – Muszę ci coś pokazać.
Poczułam ukłucie w sercu. Przez chwilę miałam ochotę wyskoczyć z samochodu i pobiec przed siebie, byle dalej od tej dusznej atmosfery. Ale zostałam. Może dlatego, że wciąż go kochałam. Może dlatego, że bałam się być sama.
Las gęstniał wokół nas. Gałęzie ocierały się o karoserię, a ja miałam wrażenie, że zaraz zabraknie nam drogi. W końcu samochód zatrzymał się gwałtownie.
– Wysiadaj – powiedział Maks i wyszedł pierwszy.
Z wahaniem otworzyłam drzwi. Pachniało żywicą i wilgocią. Przed nami rozciągała się niewielka polana, której nie pamiętałam z żadnej wcześniejszej wycieczki.
– Po co tu jesteśmy? – zapytałam ostrożnie.
Maks przez chwilę milczał. Wpatrywał się w dal, jakby szukał odpowiedzi gdzieś między drzewami.
– To tutaj wszystko się zaczęło – powiedział w końcu. – Tu przyjeżdżałem z ojcem, zanim odszedł.
Zamarłam. O ojcu Maksa mówiło się w naszej rodzinie szeptem – zniknął nagle, zostawiając żonę i syna bez słowa wyjaśnienia. Przez lata Maks udawał, że to go nie rusza. Ale ja wiedziałam lepiej.
– Dlaczego mi o tym nie mówiłeś? – zapytałam cicho.
– Bo nie chciałem cię obciążać moimi problemami – odpowiedział i spojrzał na mnie z bólem w oczach. – Ale teraz… czuję, że muszę to z siebie wyrzucić.
Usiedliśmy na trawie. Przez chwilę słuchaliśmy tylko śpiewu ptaków i szumu liści.
– Zosia… boję się, że jestem taki jak on – powiedział nagle Maks. – Że pewnego dnia po prostu odejdę i zostawię wszystko za sobą.
Poczułam łzy napływające do oczu. Przez lata udawałam przed sobą, że nasz związek jest silny jak skała. Ale prawda była taka, że coraz częściej czuliśmy się sobie obcy.
– Nie jesteś swoim ojcem – powiedziałam stanowczo. – Jesteś tu ze mną. Walczysz o nas.
Maks pokręcił głową.
– A jeśli już nie potrafię? Jeśli wszystko, co robimy, to tylko powtarzanie tych samych błędów?
Chciałam go przytulić, ale on odsunął się lekko.
– Pamiętasz zeszłe święta? – zapytał nagle. – Kiedy pokłóciliśmy się o twoją mamę?
Zacisnęłam usta. Moja mama nigdy nie akceptowała Maksa. Uważała, że nie jest dla mnie wystarczająco dobry. Że powinnam znaleźć kogoś „porządniejszego” – kogokolwiek innego.
– To nie twoja wina – szepnęłam.
– Ale to nasza rzeczywistość – odpowiedział gorzko Maks. – Twoja rodzina mnie nie chce. Ty… czasem mam wrażenie, że też już nie chcesz.
Zrobiło mi się zimno, mimo ciepłego wieczoru.
– Chcę ciebie. Ale jestem zmęczona walką ze wszystkimi dookoła.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Wspomnienia przelatywały mi przez głowę: pierwsze spotkanie na uczelni w Krakowie, wspólne mieszkanie na Podgórzu, wieczory spędzone na rozmowach do rana… I te wszystkie kłótnie o drobiazgi: kto wyniesie śmieci, kto zapomni kupić mleko, kto znowu zostawi otwarte okno podczas burzy.
– Może powinniśmy dać sobie spokój? – zapytałam cicho, sama nie wierząc w to, co mówię.
Maks spojrzał na mnie tak, jakby widział mnie po raz pierwszy.
– Chcesz tego?
Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się prawdy.
Wtedy usłyszeliśmy trzask gałęzi za plecami. Odwróciliśmy się gwałtownie – zza drzew wyszedł starszy mężczyzna z psem na smyczy.
– Dobry wieczór! Zgubiliście się? – zapytał życzliwie.
Maks uśmiechnął się blado.
– Trochę tak… Szukaliśmy starej polany mojego dzieciństwa.
Mężczyzna skinął głową ze zrozumieniem.
– Tu wszystko się zmienia… Ale czasem trzeba wrócić do korzeni, żeby ruszyć dalej.
Patrzyliśmy za nim długo po tym, jak odszedł z psem w głąb lasu. Jego słowa zostały ze mną na długo.
W drodze powrotnej do samochodu Maks złapał mnie za rękę.
– Przepraszam za wszystko… Za to, że czasem jestem trudny. Za to, że noszę w sobie tyle gniewu i żalu.
Poczułam łzy na policzkach.
– Ja też przepraszam… Za to, że czasem uciekam w milczenie zamiast rozmawiać z tobą szczerze.
Objął mnie mocno i przez chwilę świat znów był prosty: tylko my dwoje i las wokół nas.
Kiedy wracaliśmy do domu przez ciemniejący las, wiedziałam już jedno: miłość to nie tylko piękne chwile i romantyczne gesty. To codzienna walka o siebie nawzajem – nawet wtedy, gdy wszystko wydaje się stracone.
Czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy wystarczy nam siły, by wybaczyć sobie nawzajem wszystkie błędy? Może właśnie na tym polega prawdziwa miłość…