Chciałam dobrze, ale coś poszło nie tak – historia z klatki schodowej
— Pani Marto, ile razy mam powtarzać?! Albo zabierze pani te swoje graty z klatki, albo sama wszystko wyrzucę! — wrzasnęła sąsiadka, pani Teresa, stukając pięścią w moje drzwi tak mocno, że aż porcelanowy aniołek na półce zadrżał. Stałam po drugiej stronie, z sercem w gardle, ściskając w dłoni klucz od piwnicy. — To już przesada! Wózek, stare pudła, a teraz jeszcze ta walizka! — dodała, nie czekając na moją odpowiedź.
Otworzyłam drzwi powoli, czując jak policzki płoną mi ze wstydu. — Pani Tereso, przepraszam… Ja tylko na chwilę… Córka miała pomóc mi to znieść do piwnicy, ale…
— Ale co? — przerwała mi ostro. — Znowu nie miała czasu? Może trzeba było zostać na wsi, skoro tu się pani nie odnajduje!
Zamknęłam oczy. To był cios. Przeprowadziłam się do Wrocławia z małej miejscowości pod Kępnem trzy miesiące temu. Córka, Justyna, przekonywała mnie tygodniami:
— Mamo, tu będziesz miała lekarza pod nosem, aptekę za rogiem i mnie blisko. Po co ci ten pusty dom?
Nie chciałam być ciężarem. Po śmierci męża czułam się coraz bardziej samotna. Ale dom… Dom był wszystkim. Każda rysa na stole przypominała mi o wspólnych śniadaniach z Andrzejem. Każdy kwiat w ogrodzie miał swoją historię. Ale Justyna miała rację – zdrowie już nie to, a ja coraz częściej zapominałam o lekach.
Przeprowadzka była koszmarem. Zostawiłam połowę życia za sobą – a drugą połowę próbowałam upchnąć w dwóch pokojach bloku z wielkiej płyty na Gaju. Justyna była cierpliwa przez pierwsze dwa tygodnie.
— Mamo, nie możesz trzymać tych wszystkich rzeczy na klatce! Sąsiedzi się skarżą!
— To tylko na chwilę…
— Mówiłaś to tydzień temu.
Ale ja naprawdę chciałam dobrze. Nie umiałam rozstać się z rzeczami po Andrzeju. Jego walizka, w której jeździliśmy nad morze. Stary wózek po wnuczce – przecież może jeszcze kiedyś się przyda? Kilka pudeł ze zdjęciami i książkami…
Sąsiedzi patrzyli na mnie jak na intruza. W mojej wsi ludzie pomagali sobie bez słowa – tu każdy zamykał się w swoim mieszkaniu jak w twierdzy.
Pewnego dnia Justyna przyszła zmęczona po pracy.
— Mamo, musimy pogadać.
Usiadłyśmy przy kuchennym stole. — Dostałam dziś maila od administracji. Jeśli nie zabierzemy tych rzeczy z klatki do końca tygodnia, dostaniemy mandat.
— Przecież mówiłaś, że pomożesz…
Westchnęła ciężko. — Mamo, ja pracuję po dwanaście godzin dziennie! Nie mam siły na sprzątanie cudzych gratów!
Zabolało mnie to słowo – cudzych. Przecież to były nasze wspólne wspomnienia.
— To może poproszę Bartka? — zaproponowałam nieśmiało. Bartek to mój wnuk, student Politechniki.
Justyna wzruszyła ramionami. — On ma teraz sesję. Poza tym… — zawahała się — on też uważa, że powinnaś trochę odpuścić z tymi rzeczami.
Poczułam się jak piąte koło u wozu. W nocy nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, słysząc za ścianą telewizor sąsiadów i szum tramwajów za oknem. Tęskniłam za ciszą mojego ogrodu.
Następnego dnia rano zadzwonił telefon.
— Cześć babciu! — usłyszałam głos Bartka. — Mama mówiła, że masz problem z gratami na klatce?
— To nie graty… To rzeczy po dziadku…
Bartek milczał przez chwilę.
— Babciu, rozumiem cię, ale tu jest inaczej niż na wsi. Ludzie nie chcą potykać się o czyjeś rzeczy. Może wybierzemy razem to, co najważniejsze?
Zgodziłam się niechętnie. Bartek przyszedł wieczorem i zaczęliśmy przeglądać pudła.
— To zostawiamy? — pokazał mi stare radio.
— Tak… To było nasze pierwsze radio…
— A to? — wyciągnął album ze zdjęciami.
— Zostawiamy!
Po godzinie stos rzeczy „do wyrzucenia” był większy niż ten „do zachowania”. Ale każda decyzja bolała jak rozstanie z kimś bliskim.
W piątek rano przyszła pani Teresa z administracji.
— Pani Marto, musimy to rozwiązać dziś do końca dnia. Inaczej będzie kara.
Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam znosić rzeczy do piwnicy. Bartek pomagał mi przez telefon:
— Babciu, dasz radę! Zrób sobie herbatę i odpocznij co pół godziny!
Ale kiedy wróciłam do mieszkania, Justyna czekała na mnie z miną nietęgą.
— Mamo… Przepraszam za wczoraj. Wiem, że ci ciężko. Ale ja też mam swoje życie…
Popatrzyłam na nią długo.
— Wiem, córciu. Chciałam dobrze… Nie chciałam być ciężarem.
Justyna usiadła obok mnie i objęła mnie ramieniem.
— Nie jesteś ciężarem. Po prostu musimy nauczyć się żyć razem na nowych zasadach.
Wieczorem zadzwoniła moja siostra z Kępna.
— I jak ci tam w tym wielkim mieście?
Zacisnęłam powieki, żeby nie rozpłakać się do słuchawki.
— Daję radę… Ale tęsknię za domem.
— Wpadnij na weekend! Pogadamy przy kawie jak dawniej!
Obiecałam sobie wtedy, że spróbuję pogodzić przeszłość z teraźniejszością. Że nie będę już trzymać się kurczowo rzeczy – tylko wspomnień.
Ale czy można nauczyć się nowego życia po siedemdziesiątce? Czy naprawdę można chcieć dobrze i jednocześnie wszystko popsuć? Czasem myślę: może lepiej było zostać tam, gdzie wszystko było moje? Co wy byście zrobili na moim miejscu?