Trzy razy próbowałam być żoną idealną. Dziś boję się, że na starość zostanę zupełnie sama
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Była środa, godzina 18:15, a ja stałam w kuchni z rękami w mące, bo piekłam drożdżowe bułeczki dla dzieci. Nagle usłyszałam głos mojego trzeciego męża, Pawła: — Wiesz co, Marta? Mam dość tej twojej wiecznej troski. Czuję się jak dzieciak pod opieką matki, a nie jak facet! — rzucił kluczami na stół i wyszedł. Nawet nie spojrzał na mnie. Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę rzucić za nim tymi bułkami, ale tylko opadłam na krzesło i poczułam, jak łzy ciekną mi po policzkach.
To nie był pierwszy raz. Ani drugi. Ani nawet trzeci. Właściwie całe moje dorosłe życie toczyło się wokół mężczyzn, których kochałam bardziej niż siebie samą — i którzy odchodzili, zostawiając mnie z pytaniem: „Co zrobiłam źle?”.
Pierwszy był Tomasz. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie. Był przystojny, wygadany, miał plany na życie. Ja — cicha, nieśmiała dziewczyna z małego miasta pod Tarnowem. Wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi, gdy poprosił mnie o rękę. Ślub był skromny, rodzina Tomasza patrzyła na mnie z góry — „wiejska dziewucha”, szeptała jego matka do ciotki podczas wesela. Ale ja byłam szczęśliwa. Przynajmniej przez pierwsze dwa lata.
Potem Tomasz zaczął wracać coraz później z pracy. Znikał na weekendy pod pretekstem „delegacji”. Gdy urodziła się nasza córka Julia, myślałam, że to nas zbliży. Ale on tylko coraz bardziej się oddalał. Pewnego dnia znalazłam w jego kurtce rachunek za kolację dla dwóch osób w restauracji w Zakopanem — w dzień, kiedy miał być na szkoleniu w Warszawie.
— Tomasz, kto to jest? — zapytałam drżącym głosem.
— Nie twoja sprawa — odburknął i wyszedł z domu.
Po miesiącu wyprowadził się do tej kobiety. Zostałam sama z Julią i długami po kredycie na mieszkanie. Moja matka powiedziała tylko:
— Widzisz? Mówiłam ci, żebyś nie szła za nim jak piesek. Teraz masz.
Przez dwa lata walczyłam o każdy grosz, pracując jako nauczycielka polskiego w podstawówce i dorabiając korepetycjami wieczorami. Julia była moim światłem — ale nocami płakałam w poduszkę ze strachu przed przyszłością.
Drugi raz zakochałam się w Adamie — sąsiedzie z bloku obok. Był wdowcem z synem, spokojny, czuły, wydawało się: ideał. Przez pierwsze miesiące byłam szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Adam pomagał mi przy Julii, razem chodziliśmy na spacery po Plantach, planowaliśmy wspólne wakacje nad Bałtykiem.
Ale potem zaczęły się kłopoty finansowe. Adam stracił pracę w fabryce mebli, ja ledwo wiązałam koniec z końcem. Jego syn Michał nie akceptował mnie ani Julii — zamykał się w pokoju i krzyczał na ojca:
— Po co nam ona? Po co jej bachor?
Adam coraz częściej uciekał do kolegów „na piwo”, a ja zostawałam sama z dwójką dzieci i stertą rachunków. Pewnego dnia wrócił pijany i wykrzyczał mi prosto w twarz:
— Gdyby nie ty i twoje wymagania, byłoby mi lżej! Moja żona nigdy nie robiła mi takich problemów!
Po tej nocy spakowałam siebie i Julię i wróciłam do mamy do Tarnowa. Czułam się jak przegrana.
Trzeci raz przysięgłam sobie: już nigdy nie dam się zranić. Ale wtedy pojawił się Paweł — młodszy ode mnie o pięć lat informatyk z Wrocławia. Poznaliśmy się przez internet. Pisał piękne listy, dzwonił codziennie wieczorem:
— Marta, jesteś wyjątkowa. Nikt mnie tak nie rozumie jak ty.
Po pół roku przeprowadziłam się do niego z Julią (teraz już nastolatką). Paweł był inny — gotował obiady, sprzątał, kupował kwiaty bez okazji. Myślałam: „To jest to! W końcu ktoś mnie docenia”.
Ale po dwóch latach wszystko zaczęło się psuć. Paweł miał coraz więcej pracy, coraz mniej czasu dla mnie. Gdy prosiłam go o rozmowę:
— Daj spokój, Marta! Ciągle tylko gadasz o problemach! — rzucał pilotem od telewizora.
Julia wyjechała na studia do Warszawy i nagle zostałam sama w dużym mieszkaniu z człowiekiem, który traktował mnie jak powietrze.
Pewnego dnia znalazłam wiadomość na jego telefonie: „Dzięki za wczorajszą noc…”. Poczułam zimno w żołądku.
— Paweł… kto to jest?
— Nie przesadzaj! To tylko koleżanka z pracy!
Ale wiedziałam już swoje.
Wtedy właśnie trzasnął drzwiami i wyszedł — tak jak tamtego dnia przy bułkach drożdżowych.
Zostałam sama. Znowu.
Moja matka już nie żyje, Julia mieszka za granicą i dzwoni raz na dwa tygodnie:
— Mamo, wszystko dobrze? Może przyjedziesz do mnie do Londynu?
Ale ja nie chcę być ciężarem dla córki.
Brat? Ma swoją rodzinę i własne problemy — jego żona nigdy mnie nie lubiła:
— Marta zawsze była dziwna… trzy razy za mąż? Kto tak robi?
Czasem spotykam sąsiadkę Zofię na klatce:
— Pani Marto, może pójdziemy razem na spacer?
Ale ja wolę zamknąć się w domu i patrzeć przez okno na ludzi idących do pracy czy sklepu.
Najgorsze są wieczory. Cisza dzwoni w uszach jak dzwon pogrzebowy. Siadam przy stole z kubkiem herbaty i myślę: „Czy tak już będzie zawsze? Czy naprawdę jestem skazana na samotność?”
Próbowałam zapisać się na zajęcia jogi — ale tam same młode dziewczyny śmiejące się ze swoich chłopaków i planujące śluby.
Próbowałam wolontariatu w schronisku dla zwierząt — ale nawet tam czułam się obca.
Czasem dzwoni Julia:
— Mamo, musisz zacząć żyć dla siebie!
Ale jak to zrobić po tylu latach życia dla innych?
Ostatnio odwiedziła mnie kuzynka Iwona:
— Marta, czemu ty ciągle liczysz na mężczyzn? Sama sobie wystarczysz!
Ale ja nie chcę być sama…
Wiem jedno: przez całe życie starałam się być idealną żoną — gotować obiady, prać koszule, słuchać narzekań mężów i ich rodzin. A dziś jestem sama. Czy to moja wina? Czy powinnam była walczyć bardziej? A może po prostu nie zasługuję na szczęście?
Patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną życiem, ale jeszcze niepokonaną. Może jeszcze coś przede mną? Może samotność to nie wyrok?
Czy ktoś z was też boi się samotności tak bardzo jak ja? Czy można jeszcze nauczyć się żyć dla siebie po tylu latach życia dla innych?