Wstyd, który boli bardziej niż bieda: Historia matki, której syn wyparł się rodziny

Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Stałam na wycieraczce, ściskając w dłoniach torbę z domowym chlebem i słoikami ogórków. Zimny wiatr przewiał mi chustkę na głowie, a serce waliło jak młot. — Mamo? — głos mojego syna, Pawła, był cichy, ale nie było w nim radości. Raczej zaskoczenie i… niechęć? — Dlaczego nie zadzwoniłaś? — zapytał, rozglądając się nerwowo po korytarzu nowoczesnego bloku na Mokotowie.

— Synku, próbowałam, ale twój numer… — zaczęłam tłumaczyć, ale przerwał mi gestem. — Wejdź szybko, sąsiedzi mogą zobaczyć — syknął przez zęby. Poczułam się jak intruz w jego życiu. W środku pachniało kawą i drogimi perfumami. Wszystko błyszczało czystością, jakby tu nikt nie mieszkał. Paweł miał na sobie garnitur, którego nawet nie śniłby nosić mój mąż na komunię córki sąsiadki.

— Co się stało? — zapytał chłodno, nawet nie patrząc mi w oczy. — Przecież mówiłem, żebyś dzwoniła przed przyjazdem.

— Pawełku… Twój tata jest po operacji biodra. Nie mamy za co kupić leków. Zosia straciła pracę w sklepie, a ja… Ja już nie daję rady sama wszystkiego ciągnąć. Potrzebujemy twojej pomocy. — Głos mi się załamał. Czułam się jak żebraczka.

Paweł westchnął ciężko i spojrzał na zegarek. — Mamo, ja mam zaraz spotkanie online. Nie mogę teraz…

— Synku, ja tylko na chwilę… — próbowałam jeszcze raz. — Przywiozłam ci chleb, ogórki, twój ulubiony dżem z czarnej porzeczki…

— Mamo! — przerwał mi ostro. — Po co to wszystko? Tu jest sklep pod blokiem. Nie musisz już tego robić.

Zamilkłam. Wtedy zadzwonił domofon. Paweł zerknął na ekran telefonu i pobladł.

— To szefowa! — syknął. — Idź do kuchni i siedź cicho! Proszę cię! — niemal mnie popchnął za drzwi.

Usiadłam na krześle przy kuchennym stole. Słyszałam przez drzwi rozmowę Pawła z młodą kobietą o ostrym głosie:

— To kto był na korytarzu? — zapytała podejrzliwie.
— Aaa… to tylko sprzątaczka z osiedla, pomyliła piętra — odpowiedział mój syn bez zająknięcia.

Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Sprzątaczka? Ja? Matka, która przez całe życie prała mu skarpetki i gotowała rosół na niedzielę?

Kiedy kobieta wyszła, Paweł wrócił do kuchni. Nie patrzył mi w oczy.

— Mamo… Przepraszam, ale musiałem coś powiedzieć. Tu nikt nie rozumie takich rzeczy jak u nas na wsi. Ludzie mają inne życie.

— A ty? Ty już nie jesteś stąd? — zapytałam cicho.

— Mamo… Proszę cię…

Wtedy zadzwonił mój telefon. To była Zosia, moja córka:

— Mamo! Tata się przewrócił! Nie mogę go podnieść! Przyjedź szybko!

Zerwałam się z miejsca. Paweł patrzył na mnie bezradnie.

— Synku… Pomóż nam chociaż finansowo. Tata potrzebuje rehabilitacji.

Paweł wyjął portfel i podał mi kilka stuzłotowych banknotów.

— Weź to i wracaj do domu. Ja naprawdę nie mam czasu.

Wyszłam z jego mieszkania jak złodziejka. Na klatce minęłam sąsiadkę Pawła — spojrzała na mnie z góry na dół i odwróciła wzrok.

W pociągu do Radomia płakałam całą drogę. Próbowałam sobie przypomnieć moment, w którym straciłam syna. Czy to wtedy, gdy wyjechał na studia do Warszawy? Czy wtedy, gdy pierwszy raz przyjechał do domu w garniturze i narzekał na zapach naszej kuchni?

W domu czekała na mnie Zosia z zapuchniętymi oczami i tata leżący na wersalce.

— I co? Pomógł ci? — zapytała córka z nadzieją.

Podałam jej pieniądze i pokręciłam głową.

— On się nas wstydzi, Zosiu…

Przez kolejne tygodnie żyliśmy z dnia na dzień. Tata powoli dochodził do siebie, Zosia znalazła pracę w piekarni za najniższą krajową. Ja codziennie patrzyłam na telefon z nadzieją, że Paweł zadzwoni choćby zapytać o zdrowie ojca.

Zamiast tego przyszła koperta z banku: „Przelew od Pawła Nowickiego”. Bez słowa, bez listu.

W święta Bożego Narodzenia upiekłam makowiec i pojechałam do Warszawy bez zapowiedzi. Chciałam zobaczyć syna, poczuć choć przez chwilę rodzinne ciepło.

Drzwi otworzyła mi obca kobieta w szlafroku.

— Czego pani chce?
— Ja do Pawła… jestem jego matką.
Kobieta spojrzała na mnie z pogardą:
— Paweł mówił, że jego rodzice nie żyją.

Zatoczyłam się pod ścianę jak po policzku.

Wróciłam do domu późnym wieczorem. Tata spał już spokojnie po lekach przeciwbólowych. Zosia siedziała przy stole i płakała nad rachunkami.

Usiadłam obok niej i powiedziałam:
— Może to my jesteśmy winni? Może za bardzo go kochaliśmy?
Zosia spojrzała na mnie przez łzy:
— Mamo… On po prostu zapomniał, skąd pochodzi.

Od tamtej pory nie jeżdżę już do Warszawy. Przestałam piec chleb dla Pawła i kisić ogórki na wynos. Czasem tylko patrzę przez okno na puste pole za domem i pytam siebie:
Czy można być dumnym z dziecka, które się ciebie wstydzi?
Czy matczyna miłość powinna mieć granice?
Co wy byście zrobili na moim miejscu?