Dlaczego zgodziłam się, aby syn z synową zamieszkali ze mną — wciąż tego nie rozumiem
— Mamo, naprawdę nie mamy innego wyjścia — głos Mariusza drżał, a ja czułam, jak moje serce ściska się z niepokoju. Stał w moim małym przedpokoju, trzymając za rękę Igę, swoją żonę. Ona patrzyła gdzieś w bok, jakby ściany mojego mieszkania były ciekawsze niż ta rozmowa. — Wiesz, jak jest z mieszkaniami w Krakowie. Ceny są kosmiczne. Nie damy rady sami wynająć czegoś większego.
Patrzyłam na nich i czułam się jak intruz we własnym domu. Przecież ja, Wiera Szymonowicz, od śmierci męża przez lata żyłam sama w tym dwupokojowym mieszkaniu na osiedlu Ruczaj. Emerytura niewielka, ale wystarczała na kawę w ulubionej kawiarni i czasem kino z sąsiadką. Lubiłam swoją samotność. Lubiłam ciszę. Ale kiedy dwa lata temu Mariusz ożenił się z Igą, byłam szczęśliwa jak każda matka. Mój syn — dorosły, odpowiedzialny, zakochany. Iga była młodsza od niego o siedem lat, cicha, trochę zamknięta w sobie. Myślałam: może to dobrze, może się dogadamy.
— Mamo, to tylko na chwilę — powtarzał Mariusz. — Tylko dopóki nie znajdziemy czegoś swojego.
Zgodziłam się. Sama nie wiem dlaczego. Może z litości? Może z poczucia obowiązku? A może po prostu bałam się samotności bardziej niż bałam się zmian.
Pierwsze tygodnie były pełne napięcia. Iga chodziła po mieszkaniu na palcach, jakby bała się zostawić ślad. Mariusz wracał późno z pracy, rzucał torbę na krzesło i siadał przed telewizorem. Ja próbowałam udawać, że wszystko jest w porządku. Gotowałam obiady dla trzech osób zamiast jednej, prałam ich rzeczy razem ze swoimi. Ale czułam się jak gość we własnej kuchni.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez cienką ścianę sypialni:
— Nie mogę tu wytrzymać — szeptała Iga. — Ona patrzy na mnie tak… jakby mnie tu nie chciała.
— Daj spokój, mama jest po prostu zmęczona — odpowiadał Mariusz. — To dla niej też trudne.
Leżałam wtedy w łóżku i łzy same napływały mi do oczu. Przecież starałam się ze wszystkich sił! Ale czy można zmusić kogoś do miłości? Do akceptacji?
Z czasem zaczęły się drobne konflikty. Ktoś nie sprzątnął po sobie w łazience, ktoś zostawił kubek po herbacie na stole. Iga coraz częściej zamykała się w pokoju z laptopem, a ja czułam się coraz bardziej zbędna. Pewnego dnia wróciłam z zakupów i zobaczyłam ją płaczącą w kuchni.
— Co się stało? — zapytałam ostrożnie.
— Nic… — otarła łzy i odwróciła wzrok.
— Iga, przecież widzę.
Milczała długo, aż w końcu wyszeptała:
— Czuję się tu obco. Jakbyśmy byli dla pani ciężarem.
Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.
— To nie tak… Po prostu… Ja też muszę się przyzwyczaić — powiedziałam cicho.
Od tego dnia próbowałyśmy rozmawiać więcej. Czasem razem gotowałyśmy obiad, czasem oglądałyśmy seriale. Ale między nami zawsze była jakaś niewidzialna ściana.
Mariusz coraz częściej znikał z domu pod pretekstem pracy. Zaczęłam podejrzewać, że ucieka przed napiętą atmosferą. Pewnego wieczoru wrócił późno i usiadł przy stole z głową w dłoniach.
— Nie dam rady tak dłużej — powiedział nagle. — Mama, Iga… Musimy coś zmienić.
Zrobiło mi się słabo. Przecież wszystko robiłam dla nich! Oddałam im swój pokój, sama śpię na rozkładanej kanapie w salonie. Czy to za mało?
— Może powinniście poszukać czegoś nawet poza Krakowem? — zaproponowałam nieśmiało.
Iga spojrzała na mnie z wyrzutem:
— A pani chce się nas pozbyć?
Zabrakło mi słów. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć: „Tak! Chcę odzyskać swoje życie!” Ale tylko spuściłam głowę.
Wkrótce potem zaczęły się kłopoty finansowe. Mariuszowi obcięli pensję, a Iga straciła pracę w sklepie odzieżowym. Z mojej emerytury musieliśmy opłacać rachunki i kupować jedzenie dla trzech osób. Zaczęły się kłótnie o pieniądze.
— Nie możemy tak żyć! — wybuchła pewnego dnia Iga. — To nie jest normalne!
— A co mam zrobić? — odpowiedziałam bezsilnie. — Oddałam wam wszystko!
Mariusz próbował nas pogodzić, ale sam był coraz bardziej rozdrażniony i zamknięty w sobie.
W końcu nadszedł dzień, kiedy Iga spakowała walizkę i wyszła bez słowa. Mariusz pobiegł za nią, a ja zostałam sama w pustym mieszkaniu. Usiadłam na kanapie i płakałam jak dziecko.
Minęły dwa tygodnie ciszy. Mariusz dzwonił rzadko, Iga nie odezwała się ani razu. Wreszcie któregoś dnia syn przyszedł sam.
— Mama… Przepraszam za wszystko — powiedział cicho.
— To nie twoja wina — odpowiedziałam zmęczonym głosem.
Usiedliśmy razem przy stole i długo milczeliśmy.
Teraz znów jestem sama w swoim mieszkaniu. Cisza jest inna niż dawniej — cięższa, pełna żalu i pytań bez odpowiedzi. Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę byłam gotowa oddać swoje życie dla szczęścia dziecka?
Czasem patrzę przez okno na ludzi spieszących się do pracy i myślę: czy samotność jest ceną za spokój? A może rodzina to tylko złudzenie bezpieczeństwa? Co wy byście zrobili na moim miejscu?